Audi, vide, tace, si vis vivere in pace
Trish już od dziecka lubiła pakować się w kłopoty - zbite szyby u sąsiadów w garażu, kąpiel w lodowatej wodzie, gdy pękł pod nią lód, wielka szrama na nodze, bo za późno spostrzegła widły umiejscowione pomiędzy dwoma balami siana, gdy to spędzała przerwę wakacyjną u dziadków, poza rejonami deszczowego Londynu. W szkole też bywało różnie, a najgorsze zdawały się być te pierwsze miłostki. Wiersze pisane na wymiętych kartkach, spacery wśród koncertu cykad. To wszystko brzmiało iście szczeniacko, ale właściwie. Niewłaściwe dopiero nadeszło, gdy spotkała na swej drodze Williama, starszego o prawie dziesięć lat kawalera, dobrą partię i obiekt westchnień wielu miejscowych kobiet. Zawrócił jej w głowie, wybijając przy okazji nawoływania rozumu. Rodzice byli temu przeciwni. Jak mantrę powtarzali: Jest dla Ciebie za stary. Nim się obejrzysz, a skrzywdzi Cię dotkliwie.
I mieli rację, bowiem dwie kreski na teście ciążowym uwidoczniły na damskim licu słone łzy, a ich ilość stanowczo nabrała rozmachu, gdy William obwieścił, że nie zamierza brać w tym udziału. Nie będzie się bawił w dom. Dał jedynie nazwisko. Danson. I zostawił osiemnastolatkę z rosnącym brzuchem i malejącą nadzieją. Na tą ukazującą rzekomo lepsze jutro.
Zdana na siebie. Poniekąd, bo przecież obok siebie miała kochających ją pomimo wszystko rodziców. Jednak jej umierającego wnętrza naprawić nie mogli. Krzyk o miłość co rusz wydostawał się z jej ust, gdy pomyślała o Williamie. U boku miała też dozgonnego przyjaciela, zakochanego w niej po uszy, od czasu, gdy minęli się po raz pierwszy na klatce schodowej, kiedy mieli jakieś sześć lat. Na jego słowo, wsparcie oraz ciepło mogła zawsze liczyć - także wtedy, gdy na świecie pojawił się mały Connor. Connor Danson. Tak niepodobny do swojego ojca, który przypomniał sobie o własnym potomku po kilku miesiącach. Wychowywać nie próbował. Wspierał finansowo i czasami chwalił się przy piwku, że udało mu się spłodzić coś tak nieskazitelnego.
Córka zawodowego żołnierza oraz nauczycielki historii powoli wychodziła na prostą. Na nowo poczęła cieszyć się życiem. I w końcu poskładała swoje serce, które biło dla Connora, lecz nie tylko. Myślami zawładnął ten, który zawsze był obok. John Moore. Jedynak. Syn pielęgniarki i strażnika więziennego. Wychowywany twardą ręką, był jednak pozornie delikatny, co gryzło się z wizerunkiem późniejszego gliniarza. Opiekował się Connorem jak swoim. A po kilku latach powitał na świecie własnego pierworodnego, Arthura, o którym jest ta historia. Arthur zaś doczekał się jeszcze dwójki młodszego rodzeństwa.
I tak z jednego muszkietera, zrobiło się czterech