II.
No więc chyba w sunie… tak.
Rodzice Ray zapadali się w bagienko już w jej wczesnym dzieciństwie. Jakby coś ich wpychało. Jakby nosili na sobie zbyt duży ciężar… A może wcale nie? może po prostu byli pariasami społeczeństwa, naturalnie skazanymi na margines, na brak perspektyw, totalnie przekreślającą marzenie biedę, tym bardziej jak na początek XXI wieku? Może to picie (obojga) i awantury, wśród których się wychowywała (choć czy to było aby „wychowanie”?) były po prostu tym, co potrafili robić w życiu, bo poza tym – niewiele więcej?
Ojciec, gdy popił, pierdzielił coś o „niegdysiejszej robocie”, matka, gdy popiła, ględziła coś o marzeniach i lepszym życiu, ale mała Ray słuchała tego coraz bardziej jak pozbawionych treści zaklęć, które niczego nie przynosiły. Było tylko gorzej.
Na przykład wtedy, gdy ojciec zostawił matkę (i 11-letnią Rayleigh), po kłótni, w której prawie się wydało, że Ray nie jest ich jedynym dzieckiem, oraz że coś jest na rzeczy w kwestii jakiegoś sierocińca, czy coś…?
Tak czy siak – poszło na noże, wybuchło jedenastolatce w twarz, i razem z następnymi tygodniami wyrwało kawał serca. Ale potem, z pozoru, miało to parę dobrych stron, zwłaszcza na początku, ale niebawem zaczęli pojawiać się „wujkowie”, czyli „przyjaciele mamusi”. W najważniejszym okresie Ray widziała w tym aspekcie jak najgorsze wzorce. Nie jej wina, prawda? Ba – były to :warunki środowiskowe”, dzięki którym dany organizm nabiera wprawy w interakcji ze swoim środowiskiem. Pewnie dlatego kiedy kolejny „przyjaciel mamy” zobaczył w czternastolatce coś, co zaraz potem chciał wcielić w życie – ona jebnęła go tym co akurat miała pod ręką, czyli żelazkiem.
Zimnym na szczęście, ale i tak opierdziel dostała od matki, a „wujek” najpierw zniknął na parę tygodni, a potem wracał zawsze z jakimś prezentem.
Idiota. Myślał że co!? Wtedy już czternastoletnia Ray miała wyrobione zdanie na temat jego, matki, i natury stosunków społecznych, oraz tego, co to znaczy być kobietą (jakkolwiek chybiona to była „mądrość”). A zbierała te informacje z odgłosów za ścianą rozpadającego się domku, a potem ze znaków na ciele matki, z wielodniowego braku kasy i potem z nagłych zakupów i kretyńskich prezentów. Swoją sytuację też poznawała – w goryczy coraz ostrzejszego odrzucenia w szkole, któremu zresztą dawała coraz lepsze powody, aż w końcu miała dość siły, żeby powiedzieć coś w rodzaju „To ja to pierdolę wszystko!”
Wbrew pozorom i jakości języka – było to zdanie brzemienne w skutkach.