Nie ma szans. Nie ma absolutnie kurwa szans, żeby raczej prędzej niż później każda sytuacja obróciła się w stronę narkomana jego przegraną, jego upadkiem, i to wcale nie epickim, wcale nie wartym wspominania czy opowieści, nie kurwa – tylko takim durnym, takim z jakim psuje się zabawka: głupio, do dupy, w ogóle bez sensu. I bez sensu było to, ile zainwestowała Jenn w swoją teraz „atrakcyjność”, bo bez sensu było to, że zakładała naprawdę realistycznie, że atrakcyjność, erotyzm i wspomnienie płynących z tego korzyści będzie jej czekiem w tej wymianie, na którą mieć nadzieję było z jej strony jakie? tak: głupie, do dupy i bez sensu. I żałosne. Nawet nie „strasznie żałosne”, tylko „tak o”. Pffff. Tylko prychnąć i pokręcić głową.
„Weź…”
Tylko tyle – każdemu, kto chciałby to obserwować: nie dotrwałby, bo nie warto, do dalszych sekund, bo od Randy’ego biła taka wola odczepienia dziewczyny od siebie, że aż „wstyd”. Wstyd dla Jenn, oczywiście. Wstyd: koniec końców – chyba tylko to zostaje narkomanom na ostatnim etapie.
Na którym Jennilynn Hynes chyba jednak jeszcze nie była? Czy…
W każdym razie – nie czuła. Nie czuła wstydu, i nie czuła pewnej niezgrabnej kretyńskiej niezgrabności siebie, „oferującej się” oto chłopakowi, który miał w talii parę obiektywnie dobrych kart, podczas gdy ona tu przyszła grać obgryzioną trójką pik, i najwyraźniej zakładała, że jeśli wyłoży ją w swoim ruchu „zgrabnie” na stół, to kurwa co: nagle zacznie wyglądać na damę „serce”?!?
Nie tak kombinował umysł narkomanki. Umysł narkomanki mówił „Szukaj wszystkiego, co masz, co mogłoby podziałać jako zapłata za działkę. Wszystkiego. Wszystkiego. Słyszysz? Wszystkiego, kurwa. Wszystkiego!”. A dodatkowo umysł Jenn podsuwał te wszystkie świstki z dna kieszeni, gdzie nabazgrane było „Jesteś piękną dziewczyną, tak wiele razy ludzie mówili (kiedyś)”, albo „Randy powiedział wtedy
Kurwa, Jenn, no zajebiście, ale ty, hehe, wstydu nie masz, co?”, (czy to nie Randy?), albo „Tylko dziś, przecież wiem, co to godność, ej! Spokojnie! Tylko ten raz”, albo
albo
zresztą nie patrzyła na te podpowiedzi. Wzięła rozpęd, skoczyła w decyzę i teraz mogła tylko wierzyć, choć w przypadku narkomanki która wie, od pięciu miesięcy WIE, że nie widzi się już w tamtym świecie bez dragów, i że to nie jest nawet kwestia jakiejś decyzji – w przypadku kogoś takiego to nie jest żadna wiara: to tępa, zwierzęca, straceńcza determinacja. Tyle że oblepiona prowokacyjnym uśmiechem, który mógłby być nawet ładniejszy, gdyby wargi były mniej popękane, a zmarszczki mimiczne wokół kącików – płytsze.
Ale determinacja jest silniejsza niż jakaś tam codzienna wiara. Jenn nie inwestowała teraz w akt wiary: po prostu, kurwa, musiała zdobyć dragu, tak?
Tak bardzo, że skądinąd całkiem szybko zaczęła wyczuwać, że jej strategia nie przynosi efektu. A ponieważ tylko taką teraz miała, więc z definicji strategia była okej, to najwyraźniej problem tkwił w… Randy’m, tak?
Zmarszczyła brwi, najpierw tak „na próbę”, gdy wyjechał z tym „Daruj sobie te podchody”, może i robiła podchody, ale chyba to dobrze, Randy, nie? Podoba ci się?
Nie?
Kurwa?
Bo za chwilę marszczyła te brwi już w bezsilnym niezrozumieniu, czemu to nie działa. Dlaczego kurwa to nie działa. Dlaczego on…
Ej, w ogóle CO on…
„Zabierz ręce”??
– Nie zabiorę? – odbiła z podkręceniem intonacji, próbując się jeszcze uśmiechnąć, z wargami zbyt blisko jego, by to zauważył
– Chcę się p
– i tyle zdążyła. Nagły chwyt za włosy wystrzelił z niej resztę oddechu przeznaczonego na fajne słowa, resztkę zamienioną w syk zakończony jękiem, gdy Randy, zupełnie zapominając (czy… chcąc niepamiętać? naprawdę: teraz – nie rozumiała go) jak im było dobrze ostatnio, j
prawda Randy? prawda?, ten Randy po prostu szarpnął sznurem włosów jak lejcami, odklejając ją od siebie natychmiast, ba – bez problemu posyłając w zadziwionym bezwładzie od siebie ku ścianie budynku. Przywaliła wnętrzem lewego ramienia, z rozpędu od razu i lewym łukiem brwiowym, ale nie mocno – mogła więc zamiast ratować swe ciało, obrócić się w odruchu rewanżu, smagnąć jakimś
– RandykurwaEJ! – i znów dać się zaskoczyć.
Miał ją: przed-pod sobą. Tak, ona też go czuła. Skóra głowy jeszcze piekła, siniak rósł na kościstym ramieniu, ale ciało pamiętało jeszcze dotyk jego dłoni sprzed chwili, gdy obiecywała sunąć po udzie, aż zniknie pod miniówką; Jenn aż zmrużyła oczy. Randy był… blisko.
Wkurwiony, tak.
I piękny.
Ale – wkurwiony.
Choć jednocześnie…
Patrzyła mu prosto w oczy. Prościutko. Drżące skrzydełka nozdrzy, przymglone głodem, choć twarde spojrzenie, kreska ust zarysowana nawet wyraźniej wobec ostrości jej rysów od kilku tygodni. Najwyraźniej nie była na drodze ku lepszemu. Widać to też było po fakturze jej skóry, po jej zaciemnieniu pod oczyma i ciasności opinania kości policzkowych. Nawet po reakcji – nieco, odrobinkę, opóźnionej – na chwyt za szyję.
Bo najpierw uniosła brwi.
Ale gdy już Randy zacisnął palce – dopiero wtedy pojęła…
To wszystko na serio.
Na serio. Zaraz ją udusi! Kurwa, Randy! – złapała dłońmi jego nadgarstki, szarpnęła, nic, szarpnęła, kurwa nic, szarpnęła – NIC, trzymał, szarpnęła słabiej… naprawdę słabiej, to było raczej oparcie dłoni, chciała go chwycić, ale pęczniała jej głowa od szumu, który zdawał się zalewać jej czaszkę, jakby do skafandra nurkowi zaczęła się wlewać woda, zaraz wypełni tę kulę, w której trzyma łeb, kurwa zaraz będzie po niej! Szum, szum krwi, łomot pulsu – i takie słowa??
Miał wszystko czego potrzebowała, tak. Ale według jego słów, naprawdę szczerych w tym morderczym klinczu bez szans, nie była tego warta. Bo? Bo jest brudną ćpunką bez złamanego grosza?
Tak, rozumiała. Choć słabła jej teraz głowa i pomyślunek na kryzysie tlenu, zrozumiała go. To miało boleć. To było takie opluwanie. Bezkarne, zupełnie bezkarne. Aż zmrużyła oczy, jakby chciała powiedzieć „I co, dumny jesteś że mi dojebałeś taką „szczerą prawdą”, tak? – ale może po prostu zaczynała odpływać, powieki zaczęły drżeć, źrenice zatańczyły pionowo i ruszyły w górę, chwyt jej śmiesznie drobnych dłoni na jego przedramionach osłabł, podobnie sprzeciw w napięciu jej mięśni, jeszcze niedawno reagujących na atak. Najpierw tylko odruchowe
– Khrf… – wiadomo, „kurwa”, ona ma ważną sprawę, a dostaje co? atak na życie? które jest ponoć w gronie wartości uniwersalnych? – Nic z tego nie wyszło, więc… jeszcze jeden wysiłek:
– Rhhh…
Ledwo udawało się sięgnąć po słowa – a już wypowiedzieć je? w takiej sytuacji?
– …hhhandy prhosz…ćh… fffak, rhandy phuśśhse poghadaśś…! – niby i była jakaś może moc w tym karykaturalnie-teatralnym szepcie, ale poza wypychaniem resztek powietrza z tchawicy zablokowanej żelaznym, naprawdę śmiertelnym uściskiem, dziewczyna najwyraźniej w tej rundzie nie miała już nic. Nic. Była tylko miernym ciałkiem, uwięzionym w wielu wymiarach – choćby i teraz, przez Randyego, czy ogólnie, przez samą siebie – i ostatnimi ratunkowymi myślami, oraz resztką skurczu emocji, które pierdoliły coś o seksualnej fajności tego randy’owego zdecydowania, ta, jasne, i tej bliskości? ta, bliskości też. Jego ciała. Jego dłoni. Mogłaby go mieć, tak po prostu… mógłby on ją brać – tak po prostu. Mogliby żyć. Po prostu. A tak? On ją dusi, ona chce tak bardzo, że mogłaby w żyłę, ale o ironio – żyły wyżynały jej się teraz spod skóry w imię innego zagrożenia, a jego dawca Randy, który mógł sobie (niech mu będzie) nazywać ją brudną ćpunką i zalecać kurwienie się pod latarnią, ten Randy przecież ostatnim razem… był piękny i kochany… a teraz, choć mógłby drugą dłonią ulec pokusie, którą napędzał jej przesadny dekolt, i to co pod nim, i zbyt wysoka talia, i cała reszta, proszę bardzo Randy – ten Randy odbiera jej… tlen… kurwa… ostatni… a przecież miało się… udać… a została jej ostatnia sylaba, ostatni bąbel powietrza, ostatnie…
– …fffffhhUck…
...i ostatni gest, może straceńczy i ryzykowny, a może zbawienny w tym osuwaniu się w przegraną, gdy tonąca brzytwy się chwyta – ostatni gest dłoni jadącej zgiętymi palcami po jego torsie w dół, w dół – do paska spodni i niżej, kawałek niżej, by tam przedostatnim wysiłkiem spocząć nachalnie w tym miejscu Randy'ego, o której od początku jej chodziło...
– ...me... – i zacisnąć się na tyle mocno, na ile była w stanie, w nadziei, w maksymalnie napiętej emocjami determinacji.
@Randy Hodder