Świtało już, kiedy Billy nieprzytomnie przeszukiwał - z początku leniwymi, z czasem coraz szybszymi ruchami - kieszenie w poszukiwaniu kluczy, jednym barkiem opierając się o framugę. Kurwa, mógłby przysiąc, że miał je w lewej kieszeni obok fajek. A może w bluzie? Rano jak wychodził to John a.k.a. O'Connell a.k.a. Naczelny Gbur Eastbourne był jeszcze w domu i jeszcze mu tymi kluczami w plecy rzucił z groźbą, że jeżeli Billy jeszcze raz wlezie mu bezpardonowo do gabinetu zabiegowego w momencie leczenia pacjenta, to osobiście williamową głową najpierw urwie, a potem będzie prezentował wszystkim stażystom jako namacalny dowód na to, że bycie debilem wymalowane jest na twarzy.
Billy nie miał pojęcia, skąd u tego starego pierdziela tyle wściekłości i robił co mógł, żeby pomóc - podrzucał mu ulotki o mindfulnessie, uzupełniał mu ziółka uspokajające, a raz zaprosił nawet bardzo miłą Becky, żeby pomogła Fentonowi z napięciem.
Tamtej nocy Billy nie spędziłby w domu, gdyby jakiś czas wcześniej nie odkrył, że okno w garażu jest zepsute - pozłorzeczył więc wtedy na O'Connella, który wyjebał dwójkę dobrych samarytan na próg, skoczył z Becky na piwo serdecznie ją przepraszając i z czystej przyzwoitości dając jej połowę stawki, a po powrocie do Ratton przekimał na tym starym leżaku stojącym w kącie garażu.
Teraz, kiedy wschodzące słońce swym blaskiem okalało jego zmęczone, powoli już łapiące kaca lico, trybiki w głowie Billiego przyspieszyły, robiąc wszystko co możliwe, żeby ten ciąg myślowy, który dopiero co zakiełkował, nigdzie nie spierdolił. Nie miał kluczy. Pewnie zostawił je koniec końców u kumpla, bo mu z tych spodni ciągle wypadały i go wkurwiały. Gdyby obudził teraz Johna, tamten niewątpliwe tylko po policję by zadzwonił, a nie go wpuszczał do środka. A Billy nie chciał spierdalać przed psami, Billy chciał spać. I kiedy tak stał myśląc sobie o tym spaniu, idea o ponownym wlezieniu przez garaż pojawiła się tylko kilkanaście sekund za późno. Uradowany tak prostym rozwiązaniem poszedł do rzeczonego garażu, szukając tego nieszczęsnego okna, które teraz miało być wybawieniem.
Kurwa, czy to wtedy też było tak wysoko?
Podsunął sobie jakiegoś paskudnego krasnala ogrodowego pod ścianę, żeby mieć na czym stopę podeprzeć, podciągnął, pchnął szybę i się wdrapał do środa. Za ósmym podejściem. Jakim cudem przy spadaniu na betonową posadzkę niczego sobie nie rozbił, na nabił, ani nie wbił w skórę ciężko powiedzieć, widać los się nad nim ulitował. Czasem nawet taki kretyn jak on miał szczęście.
Kolejny problem, jakim był brak leżaka, był problemem żadnym, bo szczęśliwie samochód John zostawił otwarty; Billy natychmiast to wykorzystał i nie zważając na ilość śmieci znajdujących się na tylnym siedzeniu, runął na nie jak długi, zakopując się tylko pod stertą brudnych ciuchów, koców oraz pustych butelek.
Kiedy się obudził na zewnątrz było jasno, a zza rozchylonych okiem dobiegała do niego głośna, radosna muzyka.
Zaraz, co.
Ze stęknięciem podniósł się do siadu akurat w chwili, kiedy samochód parkował.
-
O kurwa, John! - rzucił, trochę nie wierząc w to, co widzi za oknem. Wiedział niby, że pride jest tego dnia w okolicy, ale nigdy by nie przypuszczał, że sam O'Connell na tęże imprezę przyjedzie. -
Stary, słuchaj, nic dziwnego, że ty się wtedy tam na Becky wkurwiłeś! Trzeba było mówić, że jesteś pedałem, wiesz przecież, że nie osądzam! Myślisz, że tu kogoś wyrwiesz? - Skupił w końcu wzrok na twarzy (jak zwykle) wkurwionego Fentona i poklepał go po ramieniu. -
Człowiek wielkiej wiary z ciebie jest, a nie martw się, ja ci pomogę. Będzie dobrze. Tylko jakoś tak... uczesać byś się mógł - dodał, próbując sięgnąć do rozpuszczonych włosów mężczyzny, żeby mu je za ucho zagarnąć.
@Fenton O'Connell