Jeśli cokolwiek teraz Ray odczuwała oprócz skrajnej chcicy, to szczęście. Durne szczęście, bezsensowne szczęście bycia w pełnej władzy żywiołu rozpędzonego w wulgarności i żądzy zniszczenia. Jaka część jaźni potrafi się tego domagać? pragnąć tego? błagać o to?
Nieważne.
Wszystko nieważne – poza pełnym połączeniem pragnień, wyrażonych tak strasznie po chamsku, tak bardzo wprost, tak prymitywnych, że czuła, jak ciągną ją w dół, na dno, na dno, na dno. Kiedy Carter odbierał jej osobowość kutasem wepchniętym w szyję, Ray wytrzymywała to tak samo bezwolnie, jak z zaangażowaniem pełnego oddania: kolejne torsje groziły paskudnym niebezpieczeństwem – a jednak brała je „na klatę”, z ryzykiem które miało otrzeć się o dramatyczną dosłowność. Kiedy wyskoczył z niej – wyciągnął z jej głębi perwersyjny bulgot, a zaraz za nim – gruby glut wydzielin, a Ray, obezwładniona pożądaniem sponiewierania, odruchowo oderwała dłonie od niego i złączyła w miseczkę, łapiąc to, co wylało się jej z ust tłustym, gęstym sznurem. Nie myślała, co teraz, co z tym – złapała, jakby to miało się okazać cenne, i w tej pozie kapłańskiej służki jakiegoś mrocznego rytuału odgięła korpus lekko do tyłu.
W tej pozycji, z przymkniętymi oczyma, z uśmiechem idiotki, przyjmowała na swe ciało pieczęć własności. Biały „wosk” z plaśnięciem lądował na szyi i dekolcie, ściekając z każdym strzałem grubszą i szerszą falą na oblepiona przeźroczystą bielą piersi – a ona wydawała się z tego dumna, jakby chciała (i tak w jej podświadomości było) zademonstrować mu, że tak, że właśnie tak, że to upodlenie jest ich wspólnym celem, i w takim razie należy zatrzeć jego granice. Czas, który Carter dawał jej na „ogarnięcie się”, okazał się chwilą, w której Ray zwróciła na niego zmęczoną, zaczerwienioną, mokrą od wody i śliny twarz – ze spojrzeniem jednocześnie dumnym i prowokacyjnym.
– Myślisz że… – wydyszała, z trudem formułując sylaby
– …możesz ze mnie… zrobić jakąś… – zachłysnęła się ostatnim kaszlem
– …szmatę?? – nagle uniosła miseczkę dłoni na wysokość twarzy
– …no więc kurwa TAK! – i gwałtownym, kretyńsko zdeterminowanym gestem przywarła dłońmi do czoła. Po chwili przeciągnęła je na włosy i w odruchu przedłużającym jej żałosne pragnienia wczesała palce we włosy, kiedy to wszystko, co przed chwilą z taką troską uratowały przed stratą jej dłonie, pełzło szeroką gęstą warstwą, niemal całą szerokością pięknej przecież twarzyczki, w dół. Otwarła powieki, ale jedna, zalepiona, zrezygnowała i teraz Ray świdrowała swego kochanka i kata lewym tylko okiem – gdy on właśnie złapał ją za włosy na potylicy.
Syknęła, z wyraźną rozkoszą, z tym uśmiechem wiedźmy lubującej się w bezwzględności, była w niej przedziwna jednoczesność pełnej uległości i prowokacyjnego wyzwania, rzucanego cyklopowym spojrzeniem: „Co teraz? Masz coś dla mnie jeszcze? – czy to ja wygrałam?” punktami perwersji – ale oddając tobie i tak każde moje zwycięstwo?
Cała ta gierka legła w gruzach, gdy przyparta do ściany wchłaniała głód jego dłoni, sunącej wraz z mieszaniną jego spermy i całej reszty po szyi ku twarzy. Wystawiła ją ze śmieszną prośbą, gdy wycierał się w nią, dodatkowo rozsmarowując to wszystko, czego powinna się wstydzić, a z czego najwyraźniej była smutno-straceńczo dumna.
– Zeszmaciłeś mnie już?… – wysyczała, gdy kciukiem naciągnął jej usta za podbródek
– …czy jeszcze… – zatkało ją nagle, rozwarła usta na krawędzi transu: to była ta chwila, gdy wraz z bolesną pieszczotą piersi Carter wyraził swoją pozycję posiadacza. Odruchowo podała mu siebie, wysuwając korpus do przodu, oparta tyłkiem o ścianę – żeby „udowodnić”, że te piersi to zabawki, że są gotowe i na odlot mózgu, i na ból ciała, podniecona do granic wszystkim, wszystkim, łącznie z chłodem lepkości, którą koszulka lepiła się do tych piersi pod jego dłońmi – dopóki nie podjęły nowej wędrówki.
Krótkie ciche piśnięcie wystrzeliło z jej ust, gdy pojęła, dokąd zmierzają. Wstrzymała oddech, zapominała go odzyskać, gdy jechał w dół – i odzyskała go, gwałtownym, wyrzuconym paradoksalnym tonem rzeczowego stwierdzenia
– Oooo kurwa.
To był ten moment. Pojęła, czego oczekuje, wsparta łopatkami wypchnęła biodra do przodu, dla jego dłoni, uniosła nogę, zakleszczyła za jego ciało – i tak rozciągnięta jęknęła, bardzo głośno i nisko. Głucho, jak ranne zwierzę – w reakcji na kurewsko delikatną, i tak przy tym dojmującą pieszczotę rozciągniętego w rozkroku krocza.
Zadygotała. Zagryzła wargę. Przylgnęła dłońmi do ściany, żeby pomóc sobie ustać – choć paradoksalnie to on trzymał ją w pionie tym strasznym, strasznie pięknym, pięknie wulgarnym hakiem zagiętych palców. Zaczął drżeć podbródek, mimika nie nadążała za sensem emocji, Ray wyglądała jakby się miała rozbeczeć – a przecież to nie to; to kuriozalne uderzenie wulgarnej rozkoszy zatelepało nią, gdy z pozornie delikatnej pieszczoty krocza wjechał w nią czterema palcami…
– KHHHHHHHUrwaaaaaaa… – zajęczała, zaśpiewała idiotycznie, tracąc na moment przytomność, odzyskując ją natychmiast, bo oszalały mózg musiał odczuwać, miał tylko to, tylko to, tylko ból i rozkosz. Koniec świata – i nic więcej, aż po horyzont totalna pustka, a na horyzoncie – wzbierający potężną ławą kosmos orgazmu. Ruszył ku niej jak ocean zamieniony w jedną falę, pędził, ale z daleka, obietnica śmierci w udręczeniu totalnego szczęścia – ale jeszcze nie teraz, nie teraz, teraz Ray odpływała, kąciki przymkniętych ust zjechały jej w dół, w podkówkę, lewe oko tylko błagało, prawe, zalepione wydzielinami, drżało powieką w nieopanowanych skurczach, które runęły jej ciałem w dół, wpychając się w cipę i wyciskając z niej na jego dłoń podejrzanie przesadną obfitość soków. Nie panowała nad tym. Nie panowała nad sobą. Nie panowała nad niczym. Nie zapanowała więc i nad tym odruchem: nagle bowiem oderwała dłoń od ściany – czy raczej jej dłoń sama się oderwała, uniosła, wzięła zamach, i z niepojętą autoagresją trzepnęła ją w twarz.
Ray jakby posmutniała jeszcze – ale zaraz zaczęła się zmieniać: pojawiła się nagle rozbudzona przytomność, a po drugim uderzeniu, trochę nieporadnym – jakiś rodzaj złości. Najpewniej na samą siebie, skoro trzecie uderzenie trafiło aż zbyt perfekcyjnie, roznosząc po łazience głośne plaśnięcie, a po ciele – falę bólu. Ciało pojęło w nim, że za podparcie pionu wystarczy ten hak jego palców, Ray oderwała drugą dłoń, która też miała teraz własnego rozumu o wiele więcej, niż pusty od udręki rozkoszy mózg dziewczyny, i najwyraźniej zamierzała stworzyć jakąś chorą symetrię w tej figurze – wpychając się do jej ust. Czterema palcami, w głąb, przy tym jednoczesnym spojrzeniu wariatki, nieświadomej że płacze łzami mieszającymi się mgiełką prysznicowych kropel, odbijanych od męskiego torsu, z prawie nieruchomą już warstwą wydzielin, które wreszcie wyzwoliły i prawe oko, szczypiące, mrugające, ale równie wściekle uczepione teraz oczu Cartera. Uderzyła się znów, tym razem znów nieporadnie, wyjęła dłoń, złapała nią sutek przez lycrę, naciągnęła, wykrzywiła się w bólu, syknęła, i wypluła gdzieś przed siebie, na siebie czy na niego, resztki wydzielin wraz z nieprzytomnymi słowami o bezsensownej intonacji, których znaczenie należało tłumaczyć słownikiem skrajnego podniecenia:
– Wszystko…? Kurwa…? Aua…? Skurwysynu…? Wszystko…? Kurwa…? Nie mogę?… Carteeeeer…?? Sssssskurwyss...ssynu...?
Jeśli ktokolwiek mógłby coś z tego zrozumieć – to tylko on.
@Johnny Weaver