Teraz wszystko było proste. Najprostsze na świecie. Brutalne i bolesne, tak, naprawdę – ale teraz wszystko było proste. Teraz.
Teraz.
Raz. Raz, raz, raz, raz, raz, raz, raz, raz, niezliczoną ilość razy, prosto, jak zwierzęta, bez ani drgnienia umysłu: kutas wbijany do cipy, ot co. Cały wszechświat teraz był tylko tym.
I był to wszechświat, w którym Rayleigh Harmond czuła się i boginią, i mięsem armatnim, i kurwą ostatnią, i niemal współmałżonką – tego człowieka. Teraz – nie było na świecie żadnego innego. Carter. Carter. Carter…. Carter… Carter…
– Carter…
Jeździła cała, razem ze stołem, dyszała razem z szurnięciami przesuwających się ku krawędzi jakichś rzeczy, w trakcie tego zgoła mechanicznego procesu wybijania chamskim młotem dziury w nabrzmiałej tkance spadła w końcu tektura z połową pizzy, spadły dwa sztućce i jakieś plastikowe wieczko, spadła szklanka z trunkiem (tak, rozbiła się) oraz glinkowa solniczka, też się rozpierdzieliła o posadzkę, ale to nieważne: maszyna Cartera piłowała w nieco innej warstwie rzeczywistości.
W tej, w której Ray wiedziała, że ją boli, ale tylko tak trochę wiedziała, raczej jakby ktoś jej o kimś obcym opowiadał, a ona mówiła jeszcze „I dobrze! Dobrze, kurwa!” – dlatego miała wyraz twarzy osoby zdeterminowanej w walce, choć nie walczyła; osoby kipiącej imperatywem i zaangażowaniem – choć tylko leżała i dawała się posuwać, dawała sobie miętosić biedną pierś jakby ta była jakąś materią nienależącą do niej samej, dawała się podduszać i wbijać palce w skórę twarzy, jakby te punktowe, coraz trudniejsze do wytrzymania tępe szpile niosły jakieś wyróżnienie, zdobywały jej jakieś punkty?
Poniekąd tak było: rosła samoocena Ray w absurdalnym parametrze przekonania o własnej wytrzymałości, a jej psychika potrzebowała tej świadomości wytrzymałości, żeby znieść więcej – bo znoszenie więcej poniewierania paradoksalnie rezonowało z tym jej idiotycznym, głęboko zakorzenionym buntem, który tam, głęboko, był chyba zasadniczo wymierzony nie w świat, ale w nią samą…
Ale to należy pozostawić psychologom oraz dalszym wydarzeniom, zarówno tym bliższym jak i dalszym.
Wśród tych bliższych była więc owa dziwna, dla niezaangażowanego, gotowość drobnej, chudej nastolatki do tego, by rosły, umięśniony (pięknie zresztą) ponadtrzydziestoletni samiec brał ją sobie i obracał w łapach jak materiał na jakimś warsztacie, i obrabiał tak, by ostatecznie porozrywać ją w twórczo-destrukcyjnym amoku. Ale ten jego amok miał cenę – i teraz nie mowa tu o siniakach, bólu, wykończeniu fizycznym czy psychicznym poniżeniu, na jakie skądinąd była nie tyko gotowa, ale i głodna, a w całkiem prostej sytuacji, polegającej na tym, że Carter doszedł dokładnie w takim tempie, w jakim zmierzał – i doszedł po prostu szybciej, niż Ray.
– …fffuck!… – wysapała, co mógł wziąć za aprobatę dla własnego szczytu, choć nie tym było. Nie było też dokończeniem jego obelg, którymi ją chłostał po świńsku tuż przed swoją kulminacją, a które – wstyd, ale trudno – napędzały ją pewnie nawet silniej od niego.
Zaklęła, bo doszedł. Doszedł w niej tak, że czuła to całą sobą – tak jak całą sobą czuła, że oto on ma w dupie jej sytuację, jej stan, jej własną, zawsze jednak intymną, drogę na jej własny szczyt.
Ciało dziewczyny bezmyślnie przyjęło kolejne strzały rozkaz do własnego przyśpieszenia, efektem były głośne rytmiczne jęki, pozornie spóźnione, bo on napinał się w kolejnych ładunkach, a ona wyglądała jakby ją brutalnie pieścił, ale prawda była inna: jej ciało chciało sobie pomóc w gwałtownym przyśpieszeniu, mimo że musiało się to nie udać.
I ten rozziew, ta niezgodność, doskonale, choć dramatycznie, splotła się z jego zachowaniem po zaspokojeniu, tak typowym (że zwykle w pełni akceptowalnym, ale teraz „tak typowym”, że podziałało na nią jak płachta na byka).
– Jeszcze… – jęknęła, gdy poczuła, że ją opuszcza, spojrzała na niego wściekle, poważnie, niemal dorośle, dziko, z ciapnięciem brutalnego kontaktu przyłożyła sobie obie dłonie do piersi, skoro i stamtąd, i z jej ust odjął swoje łapy, by zajmować się tylko swoją pieprzoną przyjemnością.
Kiedy więc wyprostował się, odłączony od niej, drżącej i łaknącej, zaczęła podnosić się na łokciu…
– Kurwa JESZCZE! Jeszcze nie sk… – zaczęła – i tutaj wdarł się w jej słowa, jakby w ogóle jej nie słyszał.
– C… – zaczęła, wściekłe od nienasycenia i przerwanego lotu spojrzenie wbiła w niego, starając się podnieść, stanąć stopami na podłodze – i nagle chwycona za podbródek nie wiedziała: czy „jeszcze”? czy już…
Kiedy ją przyciągnął – z jej wściekle naburmuszonej i z kolei dziecinnej teraz w tym gniewie buzi wypełzł wulgarny uśmiech – nadzieja, wiatr złapany ponownie w żagle naprężone ku orgazmowi, w tej nadziei przyjęła jeszcze ostatnie „…kurwo” – i nagle poleciała na stół…
– EJ! – krzyknęła tylko, zachrypnięta, jakby próbując zarzucić tym krzykiem na niego jaką linę i na niej wyhamować bezwład, ale przecież nic to nie dało: runęła, zbyt lekka na jego siłę, zbyt bezradna w swym zaufaniu i bezwładzie niedopieprzonej rozkoszy, grzmotnęła bokiem, łokciem i na koniec głową. I to nie do końca było to poniżenie, którego świadomie i nieświadomie potrzebowała, by wyżywić swoją niezdrową potrzebę trzymającą ją przy tym człowieku.
– KURwaaŁA!!
Nie patrzył nawet – więc nie widział, jak chlupnęła włosami i policzkiem w pozostały na blacie fragment nadgryzionej pizzy, i w rozlany tam wcześniej jakiś płyn, jak obtarła sobie łokieć i nie wiedział, jak zaczęło jej pulsować miejsce na kości policzkowej, gotowe powoli do ukazania rosnącego siniaka.
Zerwała się, gdy już zaskoczony mózg wydał rozkazy, odgarnęła uświnione kosmyki z twarzy, dodatkowo się tym napędzając w swej odruchowej reakcji:
– Kurwa pojebało cie??
Już była na nogach, przez półtorej sekundy drgała w wahaniu między obejrzeniem siebie po doznanych stratach, w zajęciu się sobą, wszak dyndającą nad przepaścią orgazmu, który jego durne chamstwo jej odebrało, i w totalny wściekłym zaskoczeniu jego zachowaniem, oraz – tak, tak! – w wahaniu wobec faktu, że podniecało ją takie zachowanie, nawet teraz. Tylko że…
– STÓJ! – wrzasnęła, gdy zaczął się odwracać i odchodzić. Ruszyła szybko, niemal biegiem pokonała dzielące ich pięć kroków, zabiegła go od przodu i w absolutnie nieprzemyślanym odruchu pchnęła go obiema dłońmi w tors, choć przecież nawet od tego nie drgnął.
– Co jest?!? – zapieniła się
– Kurwa CO JEST!? Ja chcę… ja chcę… – i zapowietrzyła, szukając słów, których przecież świadomie nie była tera w stanie spokojnie poukładać w granicznie spiętrzonych emocjach wypowiedzi.
– Jeszcze nie skończyłeś!… Ale kurwa… w ogóle… CO TY ROBISZ!? – to z kolei, wyśpiewane porwanym przez chrypkę falsetem jej altu, odnosiło się już chyba do meritum.
– Co to ja jestem, jakaś lalka kurwa? – i z pacnięciem otwartych dłoni pchnęła go gwałtownie jeszcze raz, choć jeśli wciąż odchodził, to pewnie trafiła w ramię czy bok. Ale rozjuszona łasiczka jak wcześniej nie mogła powstrzymać wycelowanej w samą siebie jego przemocy, tak teraz nie mogła powstrzymać swego zachowania.
– Podymałeś i kurwa co?? Co to ja jestem!? Kurwa, Carter! – i nagle paskudny jadowity uśmieszek zmienił jej twarz.
– Ja jestem Ray, kurwa, a ty kurwa co? Carter? Pfff.. „Carter”, kurwa… słabo! Słabo!! Wiesz co ci powiem? Słaby jesteś! Cienki! I boisz się! Wielki mi kurwa samiec, łohohoo, mięśnie i kutas wielkości mojego przedramienia, a nie wiesz co robić! Boisz się, normalnie kurwa teraz to widzę! Jak coś, to jebniesz se mną o ścianę, ale dokończyć to nie łaska? Potrafisz tylko jedno, kurwa zestaw „mały majsterkowicz”:, kurwa, jakbym miała tylko jedną dziurę! Wbijasz, jebiesz, dochodzisz i myk! kurwa, i już go nie ma! Nawet NIE WIESZ! – aż wysunęła ku niemu korpus i głowę na długiej cienkiej szyi, miotając rękoma i pozlepianymi kosmykami przed własną, a może i jego twarzą
– nie wiesz co ja mogę! Wielki kurwa kulturalny panicz, boi się ubrudzić, albo mnie ubrudzić, porządnie wziąć i kurwa zrobić czego potrzebuję! Kurwa! – wyrzuciła ramiona w górę w geście typu „Pierdolę takie zachowanie!”.
– Nic nie umiesz! Tyle ci powiem, kurwa… Nie umiesz mnie zerżnąć tak jak mi się należy! Kurwa. Może poczytaj se o budowie kobiety, że mam jeszcze inne miejsca, albo obejrzyj se jakiegoś pornola czy coś… jaaaapierdolę… Kurwa dramat. Dra-mat! – wyskandowała, powoli stygnąc zaczynała jednak rozumieć, że chyba przebiegła w swym wytrysku emocjonalnym kawałek za daleko, ale teraz jej własna nastoletnia duma nie pozwalała na hamowanie, ba – przeciwnie: podpowiadała, że należy się – wobec takiego
dictum, jak przed chwilą, ustawić w tej relacji jako ta, co się niczego nie boi, a która ma prawo oczekiwać seksu milion-kurwa-razy potężniejszego. Bo teraz, gdy jej orgazm wciąż zwisał, choć coraz żałośniej, z ostatniego klifu przed spodziewanym odlotem, który jej odebrano, teraz Ray chciała nie tylko jemu i sobie, ale całemu światu pokazać, jaką jest suką i na co ją stać – w kontraście do niego (choć było to bez sensu, bo tylko on tak naprawdę mógł jej to dać), a nawet, przede wszystkim, za karę. Wymierzała mu karę – w swoim mniemaniu, choć sytuacja psychologiczna tych sekund, gdy wystrzeliwała swoją zbulwersowaną przemowę, była tak skomplikowana, że na zakończenie, być może ku jego zdumieniu, a ku swemu zacietrzewieniu w odruchowym kreowaniu swej aktualnej postawy, po prostu sama siebie strzeliła z otwartej dłoni w twarz.
Po co?
Kurwa – NIE WIADOMO! A jeśli wiadomo, to może dlatego, że tylko tak mogła teraz, wedle poplątanych rozumowań na granicy aktu buntu i potrzeby utrzymania swego podniecenia, zamanifestować drążący ją, chory stan.
Klaśnięcie pobiegło po wnętrzu, gasnąc krótkim echem gdy Ray odwracała się na pięcie, ruszając najwyraźniej do łazienki, zupełnie roztrzęsiona i zupełnie pomieszana we własnych myślach, bezmyślności, odruchach i paskudnie niedokończonym orgazmie, który dawał jej przed chwilą ostatnie ultimatum, z którym ona mogła zrobić tylko to, co zrobiła, a teraz – z tym z kolei zrobić coś dalej, lub nic, czyli zagrać z rozpędu obrażoną już sama nie wiedziała na co. Ale ruszyła pośpiesznie, tak jak pośpiesznie się wycofała, bo nagle, a i tak za późno, zorientowała się, że zadrżał jej podbródek. Że jeszcze słowo, a zdradzi się z trudnościami w utrzymaniu tak mocnego głosu. Że jeszcze spojrzenie, i z oczu pocieknie jej coś tak niedopuszczalnego, jak łza. Była na granicy – i nie myślała dotąd jakiej. Teraz jednak istniała straszliwa obawa, że jest to po prostu granica wytrzymałości zbyt młodej na takie emocje nastoletniej psychiki, i w końcu coś musi puścić – a nie może, nie ma prawa! Nie u niej! Więc ten gest nadgarstka, wierzchu ręki, niby przypadkiem, niby w cellu odgarnięcia włosów przesuwającego s^ę gdzieś w okolicy oczu? Czy udało się ukryć? Oby. Ten patafian tak był zapatrzony w siebie, tak bardzo zależało mu na zademonstrowaniu swej wyższości, żę pewnie na nią nie patrzył, ani gdy wybuchała swymi żalami, ani teraz...
@Johnny Weaver