-
Ja żadnego-... - Zaczął, ale krótki uścisk Johna wytrącił go z równowagi. Boże, czy jego też zarazili tyfusem i takie niezrównoważone zachowanie wyraźnie wskazujące na brak myślenia to jeden z objawów i biedaczek nie wie, że zostały mu ostatnie godziny życia? Cóż, Billy był ostatnim aby mu to uświadamiać, niech John żyje pełnią życia swojego. I jeżeli tą pełnią życia było wrzeszczenie na ludzi na izbie przyjęć, to kim Billy był, żeby mu to odbierać. -
Kutasa nikomu na twarzy nie namaluję - dokończył zaraz, w myślach klnąc sobie szpetnie, bo niewiele ponad kutaski potrafił rysować.
Wciągnął na siebie, co mu dali z myślą, że zdejmie to przy pierwszej lepszej okazji, bo mógł zachowywać się jak klaun, ale nie musiał tak wyglądać. Wbrew pozorom (na które nakładały się prysznice co trzy dni i chodzenie w tych samych, starych ciuchach, o praniu których pamiętał głównie wtedy, gdy zalał je piwem) Billy dbał o swoją aparycję - bez większego poświęcenia, ale dbał. A w tym szpitalu budował sobie pewną opinię, tak? On już tu miał znajomości, często tu bywał, nie mogło to wyglądać tak, że nagle ludzie zobaczą go w czymś takim, mowy nie ma.
-
Nie lizać ich po twarzach, kumam - powiedział, podnosząc swój plecak i w duchu ciesząc się bardzo, że John przejął muffinki. Ręce nadal go bolały. -
Szpital, obrzydlistwo do picia i jeszcze ty na towarzystwo. Biedne dzieciaki. Niech zgadnę, rozrywka jaką im wymyśliłeś to szachy i moim małym oczkiem widzę? - strzelił i po spięciu mięśni na karku Johna wywnioskował, że ma rację, więc wyszczerzył się jak durny, zaraz wzdychając ciężko, teatralnie. -
Na szczęście masz mnie. Billy zawsze na ratunek wszystkich pań w opresji i potrzebujących. Dobry samaratanin - trochę tylko się potknął na tym słowie -
który nie zawaha się przed poświęceniem dla dobra innych. Za każdego wytartefo smarka biorę dodatkowe dwadzieścia funtów - dodał radośnie, przez szybę w drzwiach patrząc na dzieci. Jezu wchodził do świetlicy czy na stypę? -
Dobra, daj to pan, skołuj gitarę, którą macie gdzieś na dole, wiem, ze macie nie kłam i zostaw wszystko wujkowi Billiemu - przejął pudło od niego i... odbił się od drzwi. Z jakiegoś powodu z pięcioma dużymi pudłami ciężko było manewrować łokciem tak, żeby nacisnąć na klamkę. -
No dobra, tu możesz pomóc. Ale nie pokazuj im za bardzo tej swojej twarzy wykrzywionej, bo zaczną płakać - zastrzegł uprzejmy niczym but.
Nikomu by tego nie przyznał, ale lubił dzieci. Chuj, pozwijcie go. Miał wystarczająco dużo rodzeństwa, żeby się nauczyć je obsługiwać w każdym stadium rozwoju, zaczynając od takich obsranych dwuletnich jeszcze, a kończąc na tych larwach nastoletnich. To, co siedziało na świetlicy było wiekowo gdzieś pomiędzy.
Ideolo.
Wsiąkł natychmiast w to towarzystwo. Późno było, więc raptem czwórka dzieciaków tu siedziała i Billy potrzebował nie więcej, niż piętnastu minut, żeby zaprzyjaźnić się z nimi wszystkimi. Każdy dostał niedorzeczną ksywę, muffinka i barwy wojenne na twarz. John pewnie chciał jakieś motylki, czy inne tygrysy, ale kreski, kółka i kształty to złudzenia przypominające dupy (to ptaki!) były łatwiejsze. Kiedy po godzinie Fenton wrócił na świetlicę Billy siedział na podłodze z jedną dziewczynką przysypiającą w jego ramionach, grając w uno z drugą. We włosach miał siedemnaście spinek, a na twarzy... sam nie wiedział co, narysowane przez dzieci. Pozostała dwójka grała na Switchu [okmożebyćtakżeSwitchjestmniejszyodPS5idopieroterazotympomyślałamćśśś] w Mario Kart.
@Fenton O'Connell