Czternasty lutego.
Dzień miłości.
Walentynki.
Dwadzieścia cztery godziny, w których ludziom odbija nagła potrzeba czułości, okazywania jej na każdym cholernym kroku i wydawanie kolosalnej ilości pieniędzy na prezenty, które na następny dzień zwiędną lub wlecą do plastikowego kosza pod zlewem. Dzień, w którym kochanie przybiera formę prawdziwie komercyjną, oplataną czerwonymi serduszkami, wspólnymi zdjęciami wrzucanymi na fejsa, wyjściem do restauracji, jedzeniem czekoladowego fondue i desperacją siłą podjudzenia uczuć, które w tym wszystkim już dawno zdążyły przygasnąć. Dzień sztuczności. Dzień, który Leo nienawidzi już od dobrych kilku lat.
— Moi drodzy, to była właśnie piosenka The Time Of My Life od Bill Medleya i Jennifer Warnes, idealna na dzisiejsze, pełne miłości popołudnie — podekscytowany głos prezentera radiowego wypływa z niewielkiego, bezprzewodowego głośnika, otulając dźwiękiem niewielki ogródek na tyłach domu. Słońce świeci swym najmocniejszym blaskiem, rażąc w wylegujące się na leżaku półnagie ciało Leo. Oczy ma zmrużone, dłonie pod głową wplecione w wilgotne włosy, a w ustach idealnie skręconego jointa. Zaciąga się powoli, buch za buchem. Już dawno skończył liczyć ile wypalił. Może dwa? Albo trzy? Chyba że jednak były dwa przed pigułą a dwa po? Nie pamięta. I w sumie wcale nie chce pamiętać. Wyleguje się w pełni wyluzowany wsłuchując w wyjątkowo irytujący głos w radiu. Ma wrażenie, że facetowi przyklejono klamerkę na sam środek nosa, bo brzmi gorzej niż kaczki w bajkach dla dzieci. Prycha delikatnie na własny (jakże nieśmieszny) żart. — A my nie zwalniamy ani na moment z naszą listą przebojów, lecimy dalej z tematem, bo przypominamy dzisiaj mamy W a l e n t y n k i! Także do wszystkich panów co nasz słuchają; upewnijcie się, że kupiliście kwiaty swojej wybrance serca i jeśli możecie, kupcie też jedne dla teściowej, tak na podbicie punktów! I nie zapominajcie, o naszym konkursie kupidynowym! Przypominam zasady; wystarczy wymyślić krótki wierszyk dla swojej drugiej połówki, zadzwonić do nas w przeciągu następnych trzydziestu minut i wyrecytować dzieło! Najlepsze propozycje będziemy puszczać na antenie, tak więc kochani nie traćcie czasu, dzwońcie. Następne na krążku Ed Sheeran i Perfect — Leo prycha głupio. Wierszyk. Kurwa, większego gówna chyba nie mogli już wmyślić. Kręci z niedowierzaniem głową i wsłuchuje się w jakże ŻAŁOSNE propozycje rzucane przez słuchaczy. W twych oczach piękno widzę.. bla bla bla. Dno. Totalne dno. Ściąga brwi. Na moment zastanawia się, co z ludźmi jest nie tak, że nie potrafią nawet ułożyć krótkiego wiersza. Bierze kolejnego bucha. Przecież nie może to być tak trudne. Wypuszcza wielkie kłębek dymu, wertując w głowie odpowiednie rymy
— Miłość, wiara, walka.. pralka, zmywarka.. — zaczyna cicho, przeciągając każde słowo, co jakiś czas prychając pod nosem — Masz piękną duszę, a ja aż z wrażenia skarpetki suszę. Albo nie. Nie. A może.. Chciałbym byś wyglądała
Jak lalka z porcelany
A za to wyglądasz
Jak dzban jebany — uśmiecha się durnowato, dumny niczym paw z własnej poezji. Dlaczego wcześniej nie rozważył bycie poetą? Kręci głową i szybko poprawia się na leżaku. Mózg ma już przepalony od nadmiaru zielska i nie myśląc zbyt dużo odszukuje w kieszeni luźnych spodenek telefon. Mrużąc oczy i usiłując cokolwiek zobaczyć na rozjaśnionym ekranie, wyszukuje numer do radiowej stacji i wybiera, ustawiając tryb głośnomówiący.
Jeden sygnał, drugi.. trzeci..
W końcu słyszy męski głos po drugiej stronie słuchawki. Przedstawia się z nieprawdziwego imienia, wymawiając donośne Gerwazy i czeka grzecznie, aż zostanie przełączony na główną stację. Piosenka Sheerana dobiega końca, a kaczkowaty prezentera zapowiada kolejnego śmiałka i prosi o prezentacje poezji.
— E no to tak — odchrząka energicznie, bawiąc się niewielką zapalniczką w dłoni. — ten tego, mój wiersz:
W walentynki,
wale drinki
z lodem — recytuje najpiękniej jak tylko potrafi, stosując odpowiednie pauzy, intonacje i gesty, a przynajmniej tak mu się wydaje. Czeka kilka sekund po zakończeniu, jednak po drugiej stronie słuchawki wciąż panuje cisza — H-halo? — rzuca niepewnie i już po chwili do jego uszu dobiega donośne peep, peep, peep…
Może w innych okolicznościach by się przejął, jednak Leo jedynie wzrusza ramionami i chowa telefon z powrotem do kieszeni, przewracając jedynie oczami. Nikt nie docenił jego kunsztu pisarskiego. A szkoda. Ich strata. Może za rok znowu spróbuje.
/zt.