Dlaczego Harper nie miała nikogo naprawdę bliskiego? Jasne, na co dzień z zacięciem prezentowała otoczeniu swoje sukowate usposobienie (poza pracą (napiwki) i poza stajnią (tam po prostu nie umiała)), ale nie działo się tak dlatego, że była zołzą z natury. Kiedyś uchodziła za naprawdę uroczą, sympatyczną dziewczynę, a teraz… nie chciała taka być. Nie chciała, aby ludzie myśleli, że mogą się do niej zbliżyć, bo ona sama wolała nie utrzymywać z nikim zbyt bliskich, zbyt osobistych stosunków – byle nie poczuć się przy kimś na tyle swobodnie, aby zacząć opowiadać o tym, co jej ciążyło na sercu. Nienawidziła się zwierzać i żalić innym, jak to jest jej ciężko w życiu. Zdawała sobie sprawę, że obecnie nie ma w nim żadnej realnej tragedii, że wszystkie jej problemy są w głównej mierze konsekwencją jej własnych błędów. Więc po pierwsze, zasłużyła sobie na to wszystko, co niemal nieustannie (czyli wtedy, kiedy nie zagłuszała tego sama, lub nie zagłuszały tego aktualnie panujące okoliczności) ją męczyło. A po drugie, inni ludzie mieli znacznie gorzej, przechodzili przez rzeczywiste trudności i o wiele większe przykrości niż echo wydarzeń, które Harper bezsensownie rozpamiętywała. Wiedziała, że pozostawanie w przeszłości i pozwalanie jej na zatruwanie teraźniejszości to najgorsze, na co mogła sobie pozwalać. Wmawiała sobie nawet, że walczy o to, aby w pełni odpuścić… ale po prostu nie umiała inaczej. Jeśli wydawało się jej przez jakiś czas, że odpuściła i żyje normalnie, to było to zwyczajnie bardzo naiwne, bo wynikało z aktualnie jedynie powierzchownego spojrzenia na to, jak udawało jej się funkcjonować. Wznowiła studia. Podjęła dorywczą pracę. Wróciła do jeździectwa. Była zajęta, tylko tyle – wobec tego mogła myśleć o sobie samej mniej, jednocześnie pozwalając sobie uwierzyć, że oto była w stanie ruszyć do przodu. A może jednak była? Przecież naprawdę chciała…
Gdyby rzeczywiście ruszyła do przodu, nie musiałaby teraz odmrażać sobie tyłka i w ogóle się wychładzać (niby zaczynała się wiosna, ale wcale nie było jeszcze przyjemnie) tylko po to, aby choć trochę poukładać w swoim wnętrzu, choćby tylko na czas pobytu tutaj - rozpaczliwie potrzebowała tego głupiego wyciszenia i złudnego poczucia, że jest w stanie zacząć coś nowego i ostatecznie porzucić to, co
było i skończyło się bezpowrotnie, ponieważ co do tego, że się skończyło i to bezpowrotnie właśnie, nie dało się mieć żadnych wątpliwości.
W obecnej chwili, po raz nie wiadomo który podchodziła do próby rozpracowania zwłaszcza względnie niedawnych wydarzeń oraz dziwnych, sprzecznych emocji nimi wywołanych. Gdy czyjaś sylwetka pojawiła się na skraju jej pola widzenia, początkowo nawet nie miała zamiaru oglądać się do boku – zakładała, że ktoś sobie tylko tędy przechodził, a nawet jeśli liczył na konkretnie tą miejscówkę, to widząc ją w tym zagłębieniu klifu naturalnie dojdzie do wniosku, że kontynuuje spacer do bardziej odległego miejsca. No bo kto normalny miałby zamiar wchodzić w przestrzeń obcej osobie, zwłaszcza kiedy no, jakby nie patrzeć, cała ta plaża świeciła pustkami, wolnej przestrzeni było aż nadto (czy raczej
w sam raz jak uznaliby niektórzy, w tym Pearson). Jednak sylwetka, zamiast w oddaleniu przesuwać się po tym jej polu widzenia dalej i dalej, jakby pozostała przy tym, co dziewczyna dostrzegała kątem oka, i tylko się… przybliżała? Japierdole, ktoś miał pomysł co najmniej wybitny, serio… Chyba że to jakiś zjeb-gwałciciel czy inny przestępca... O takim scenariuszu, szczerze mówiąc, nigdy nie zdarzyło się jej pomyśleć i na pewno nie była na niego przygotowana. Jeszcze zanim zdążyła się przekręcić i spojrzeć w stronę nadchodzącej osoby, obleciał ją irracjonalny strach – mimo to wciągnęła na swoją twarz najbardziej groźną minę, na jaką było ją stać, i dopiero z nią zwróciła buzię wraz ze srogim spojrzeniem w kierunku intruza...
Elliot. Elliot, kurwa, Steinhart. Co za ulga.
A zaraz później złość, bo to ten debil. I jeszcze miał czelność odzywać się do niej. I to w taki sposób. Przeganiać ją. No chyba coś mu się pomieszało, że ona teraz wstanie i pójdzie, jak jej to polecił. Po tym, jak jej twarz na krótką chwilę złagodniała - w niekontrolowanym odruchu odetchnięcia, że nic jej nie grozi, w każdym razie nie w ten sposób o którym przez moment pomyślała – surowy wyraz powrócił na nią szybko i pewnie. -
Oh, przepraszam. Nie zauważyłeś, że byłam tu pierwsza? – Słowa niby kulturalne, ale w głosie przekąs podszyty pogardą. Widok tylko jednej osoby był w stanie wywołać u niej z miejsca napływ bardziej negatywnych emocji niż śliczna buźka dawnego
przyjaciela kolegi. Różnica między Tonym a Elliotem była wprawdzie kolosalna… no ale to ten drugi się napatoczył i przerwał jej
walkę o spokój, to był świetny powód aby wylać na niego choć troszkę tej goryczy, którą Harper w sobie nosiła. -
Ty sobie idź, Steinhart. Niech nóżki poniosą kawałek dalej. – Domyślała się, że nie miał zamiaru. Gdyby miał zamiar, to nawet by się do niej nie odzywał tylko faktycznie znalazłby sobie może nawet podobną miejscówkę kilkaset metrów stąd.
-
A może nie pójdziesz, bo się stęskniłeś i chcesz sobie usiąść obok mnie, ale wstydzisz się przyznać? – zapytała z prowokującą ironią i teraz już iście wrednym uśmieszkiem. Trochę też uderzała w samą siebie – w końcu kiedyś się lubili i ona też… może… mogłaby za tym tęsknić… Jednak najwyraźniej starczyło, aby każde z nich z którymś razem pozwoliło sobie powiedzieć za dużo, a potem żadne z nich nie planowało pozbyć się tej pieprzonej dumy i przeprosić. Zatem obecnie, zamiast zajebistej relacji, mieli jakże zasadną wojnę.
@elliot steinhart