5
Dr Melissa Holland sprawiała wrażenie raczej kierowniczki obozu skautowskiego, niż pani psycholog, i to jeszcze ze specjalizacją „psychologia uzależnień”. Uśmiechała się nie jak żeńska wersja papy Smerfa, tylko jak kobieta, która wie gdzie dają najlepszego guinnessa, tak się też poruszała i mówiła: szybko (dla Jen czasem za szybko), dość ostro, z uśmiechem i na pewno życzliwością, ale konkretnie, sprytnie, młodzieżowo w nawet niekoniecznie kretyńsko-dorosło-wyuczony sposób. Może miała też jakieś nastolatki w domu? W każdym razie Jen tylko przez pierwsze dwie wizyty (sierpniową i wrześniową) udawała w to, że ma całkiem na to wszystko wywalone z autentyczną wiarą (w to, że ma wywalone). Potem przestało jej wychodzić, bo wcale nie była pewna, czy ma wywalone. W grudniu pani Holland doprowadziła swoją pacjentkę do ważnego w terapii punktu, w którym Jenny otworzyła się nawet dość szeroko, opowiadając o swoich kłopotach z zalogowaniem do rzeczywistości. O tym, że nawet jak jest wszystko niby super, ona czuje nawet nie wie czym, jak, że nieustannie jednak coś nie gra, jakby ktoś kiedyś powiedział jej przed wkroczeniem w życie „Dobra, Jen, sprawdzone dwa razy: masz
wszystko. Na stówę. Więc – naprzód: żyj”, z tymczasem nie, nie było „wszystkiego”, czegoś brakowało i cała rzeczywistość po prostu cały czas była „jeszcze niepełna”, albo jakby to Jen była „jeszcze niekompletna” i wypuszczona na start albo za wcześnie, albo niepotrzebnie.
Co prawda ta ostatnia wizyta była robiona w pokaźnym jak na Hynes epizodzie depresyjnym, ale skąd to miała wiedzieć – że jest to coś tak konkretnego, jak depresyjna odsłona bipolarnej huśtawki, skoro nikt się z nią nigdy tą dawną sugestii diagnozy nie podzielił? – i była super-podatna na zmiękczające, wzruszające i głęboko-przenikające pytania i stwierdzenia pani Holland. Dziś z kolei Jen była osobą typu „Okay, whatever” i choć nie było jej źle – większość ważnych rzeczy przyjęła postać niezbyt mile widzianych myśli w jej głowie, a nie słów w wyznaniach otwartego tekstu w dialogu.
I zmęczyła się. Zmęczyła się dziś na tej wizycie, bo dotarły – to znaczy dr Holland dotarła, Jen tylko siedziała i odciągała w dół kąciki ust z miną łaskawej obojętności – do punktu, w którym „okazało się”, w którym Jn miała „samodzielnie odkryć”, że wysiłek jej aktualnego życia w narkotykowej abstynencji jest tak naprawdę wysiłkiem wielu osób, że jeśli Jen
chce być czysta, to musi zabrać ten wysiłek z barków bliskich sobie osób i wziąć go sama w całości, bo widok tych bliskich tak strrraszliwie kibicujących zdejmuje z niej odpowiedzialność, a oni kibicują tak strrraszliwie, bo widzą że jej samej nie chce się tego ciężaru nieść kurwa, super, naprawdę pani doktor, dzięki! – oraz że między życiem bez dragów a życiem z dragami jest szklany mur, i jeśli chce się chcieć z tego wyjść, to musi się chcieć stojąc po stronie normala, a nie uzależnienia, więc zapytaj sama siebie, Jen, czy ty nie jesteś przypadkiem jeszcze po stronie uzależnienia, tylko nie bierzesz, bo przez tę szybę chcesz pokazać innym, że możesz nie brać, a jak oni się odwrócą, to akurat „przypadeczkiem” będziesz po „właściwej stronie” i dalej będziesz potrafiła usprawiedliwić „przypadkowe” wzięcie prochów. Musisz być po TEJ stronie, Jen, i patrzeć na uzależnienie jak na obcą krainę, oddzieloną od normala, gdzie są wszyscy których kochasz!
Ach, dr Holland potrafiła przyaktorzyć i nadać swojemu tonowi takie modulacje, na które Jen musiała odwrócić twarz, a nawet zakryć jej dolną cześć dłonią. Może miała rację – pewnie tak, bo Jen czuła, jak się na żywca w te sposób z niej wyrywa jakąś cząstkę jej, a tej cząstce było na imię „Bo ja tak naprawdę NIE CHCĘ wyjść tak całkiem i definitywnie z tamtej strony tej szyby kurwaaaaa!!”
Żeby nie zwariować z takim głosem w głowie w tej chwili, Jenny po wyjściu z gabinetu zapaliła papierosa i włączyła telefon. Spokój na Terminus Road rozbrzmiał serią sygnałów otrzymanych w międzyczasie wiadomości. Była jedna od Phyllis z klasy, żadnej od Stanleya, psiakrew, kurwa mać nawet, i dwie od mamy. Mówiące, że wysłała po nią taksówkę, bo jest zimny wiatr.
Tak? Zimny wiatr? Dopiero pobudzona tą informacją Jen uniosła twarz i dała się ogarnąć rzeczywistości. No faktycznie – trochę wiało. Z papierosem wetkniętym w usta zapięła kurtkę i ruszyła do miejsca, na którym pulsował znacznik czekającej taksówki.
Taksówka to jest coś… nieistotnego. Nikt chyba nie jedzie taksówką, żeby
jechać taksówką, taksówkę wypełniają myśli o tym, co będzie po wyjściu z taksówki, i teraz też miało tak być: Jenny nie myślała o wsiadaniu do taksówki, gdy chwyciła klamkę drzwi; myślała o rodzicach i o tym jak cholernie jej kibicują, i o siostrze Rory, która wygląda na zawiedzioną i zagniewaną, że musi dźwigać obowiązek „straszliwego kibicowania”, i o tym, że fajnie w sumie by było, żeby tak nie było, ale też fajnie by było, gdyby dało się to osiągnąć pozostając po uzależnieniowej stronie tej granicznej szyby…
I na tym myśli Jen się urwały. Najpierw czuła, jakby dojechały do ściany, jak nakręcany robocik, który puka w przeszkodę tylko z rozpędu, i co? i dupa, koniec trasy: łup, łup, łup.
Potem poczuła jak ta przeszkoda ustępuje, a robocik myśli rusza i po prostu spierdziela się w pustkę: ziuuuuu… I tyle.
Za kierownicą siedział – on.
Kurwa.
– …fuck – raczej szepnęła, niż powiedziała, zamiast pokręcić głową – spojrzała na moment na bok, wsiadając. Nazywał się… chyba… Viktor? Zresztą – chuj z tym, może się nazywać nawet Ebenezer, po prostu jest zupełnie idiotyczne, że taksówkę, którą rodzice wysłali po nią, żeby po drodze do domu nie spotkało ją a b s o l u t n i e ż a d n e wyzwanie, miał prowadzić koleś, który kiedyś dawno, a potem całkiem niedawno (wrzesień? październik?) sprzedał jej adderall i metę z uśmiechem niegodziwca. Co wtedy było jej obojętne, po oznaczyła go w swojej kartotece jako dealera, od którego będzie się kupować w drugiej kolejności, nawet jeśli będzie miał dobry towar.
A miał, cholera, właśnie problem w tym, że
miał towar dobry, cholernie dobry. I tak też go zapamiętała – mimo że powinna zapomnieć, zapomnieć wszystkie te coraz tłumniej wypełniające świadomość szczegóły narkomańskiej strony świata. Więc siedział tu niejaki Viktor Dobrystaff, i jeszcze… jeszcze do niej mówił?
– …ńdobry – burknęła z kilkusekundowym opóźnieniem, boleśnie świadoma, że
spojrzał na nią [KLIK] i pewnie rozpoznał. A może nie??
– Ta. Langley.
Psiakrew – to zabrzmiało trochę tak, jakby faktycznie nie chciała wracać do domu. Jakby poza doktor Holland, również niejaki Viktor pytał ją, czy Jen przypadkiem nie chce grać wszystkich min jakby była częścią normala – ale pozostając za szybą po stronie „tamtej”.
Ruszyli. Z centralnego Upperton do północno-wschodniego Langney mieli pewnie kwadrans, może dwadzieścia minut drogi. Oby przebiegła w ciszy…
I to w ciszy właśnie zadzwonił jej po pierwszym zakręcie telefon. Odebrała odruchowo, bo to mogła być mama, pytająca o wykonywanie taksówkowego planu – ale nie, to była Phyllis McPherson.
– No hej…
Nie, z terapii.
Hm?
Mówię cicho bo jestem w taksie, zaraz poga-
Nie: z te-ra-pii. Z terapii. Psycholo...tak. Dlatego miałam wyłączone. Dobra, nie mogę…
Co? Ale teraz ja nie będę rozmawiać o podwójnych randkach, Phyllis. No? Okej? Dobra. To nara.
Cyk. Siadła prosto, wciskając dłonie z telefonem między kolana i udając, że jak się posiedzi w ciszy, to słowa tej cichej przecież rozmowy nie będą się unosić w kabinie, pełnie usłyszane przez kierowcę, tylko jakoś tak opadną i ich nie będzie…
@Viktor Groves