Booster - Duet
-
Chodź, chodź, chodź pośpiewać - jojczał dookoła Fentona odkąd właściwie weszli do lokalu, bo wiedział, że jeżeli zaproponuje to w połowie wieczoru (jak zrobiłby to każdy przyzwoity człowiek), to nie miałby wystarczająco dużo czasu na urobienie go przed zamknięciem lokalu. A tak cyk! gość wypije dwa drinki, potem kolejne trzy i będzie szansa, że tuż przed wyjściem zgodzi się na odśpiewanie "Born this way" i wszyscy szczęśliwi wrócą do domu.
Ale Fenton był jak skała. Twarda, bura i nudna, taka, na którą Billy próbował wejść już parę razy, ale tylko dupę sobie obił koniec końców i zaufanie do świata stracił. Nie pomagały obietnice, groźby i urocze uśmiechy.
Pozostawało więc pokazanie mu jak dziecku, że to wcale nie boli - najlepiej pokazanie na własnym przykładzie. Dopił swoje piwo, poklepał Fentona po ramieniu i ruszył zapisać się do kolejki. Powiedział co chce zaśpiewać, zagadał osiem innych osób o wszystkim i o niczym, bo co miał robić, telefon miał już na wyczerpaniu baterii, to nie będzie w nim grzebać bez potrzeby.
-
Chciałbym zadedykować tę piosenkę temu miłemu panu siedzącemu przy barze - powiedział, jak już dostał mikrofon do ręki i stanął na scenie, a w tle zaczęło lecieć "What is love". Pomachał radośnie do Fentona, który wyglądał, jakby chciał utopić Billiego przy najbliższej okazji. Na całe szczęście Billy doskonale wiedział, że to poza tylko taka, żeby odstraszyć frajerów i że Pilgrim w fentonowym sercu zajmuje miejsce szczególne.
Rozkręcił się więc na tej scenie, z głębi duszy śpiewał i wczuł się tak, że przy trzecim "Baby don't hurt me" padł na kolana na tej scenie, tęsknie na Fentona patrząc. Trudno powiedzieć, czy to jego fantastyczne ruchy, piękny, głęboki głos czy też może to, jak czyste i wzruszające były jego uczucia z głosu tego pięknego przebijające, dość, że wystarczyło, aby jakiś gość nagle mu wlazł na scenę i Billy nawet chciał kazać mu spadać, ale wtem gość, choć lekko się zataczał, to z desperacją w głosie wyśpiewał to całe "what is love, baby don't hurt me" i Billy zrozumiał.
-
Chodź, bracie - zachęcił, zarzucając mu rękę na ramię i już obaj wyli do mikrofonu do miłości swoich, aby ich nie porzucały, jeden drugiego wspierał (głównie Billy wspierał kolegę, który na nogach stał tylko na słowo honoru i niewątpliwie w ciągu kolejnej godziny nie tylko na ryj padnie, ale pewnie jeszcze po drodze się porzyga) i na koniec w tychże ramionach swych tańczyć zaczęli, tańcem pokracznym trochę, bo Billy może nie był najgorszym tancerzem, ale jak za partnera ma się pół-bezwładną kukłę, to ciężko osiągnąć efekt chociażby zadowalający. Utwór się skończył, a typ... a typ płakał w jego ramionach.
Oj słabo.
-
Może wróci - poklepał go po plecach, odklejając go od siebie i bez pardonu przekierowując go w stronę najbliżej stojącej go osoby, znaczy DJa. DJ, zanim zorientował co się dzieje, już trzymał Pana-Złamane-Serce w ramionach, a Billy z ulgą oddawał mikrofon stojącej w oczekiwaniu na swoją kolej dziewczynie i uciekał do Fentona.
Którego... nie znalazł w miejscu, gdzie go zostawił. Ej. Niegrzeczne.
-
Śpiewałem dla ciebie - rzucił z wyrzutem, bez pudła znajdując mężczyznę w toalecie. -
A ty poszedłeś się odlać?!
@Fenton O'Connell
(p.s.
@JJ King i
@June King koleżanka z głowy prosiła billiego, żeby wam przekazał, że nie może się doczekać aż wrócicie do domu -.-)