Randolph zastanawiał się, jaka jest właścicielka wałacha, jaką jest osobą, czym się zajmuje, co już razem zdążyli zrobić z Jimem. Jego głowa była wypełniona pytaniami, które kąsały go raz za razem. Mężczyzna miał głupią tendencję do „chcę wiedzieć już, teraz, w tej chwili". Jednak odpowiedzi na te pytania nie miały się w najbliższym czasie pojawić. Oczy przesuwał po ścianach boksu, po wszystkich plastikowych i drewnianych elementach, po których mógłby poznać, czy Beam zaczął gryźć przedmioty zawieszone w przestrzeni. Wiedział, że w najbliższych dniach będzie mógł zamontować mu kilka drobnostek sensorycznych, które rozgonią na chwilę jego nudę, kiedy nikt nie będzie mógł z nim nieco dłużej posiedzieć. Na samą myśl o gniadoszu siedzącym w boksie przez kilkanaście godzin, sam na sam z pustką i ciemnością... po randolphowym karku przesunął się niczym żmija, dreszcz, stawiając delikatne włoski na sztorc.
- Widzisz, powoli do przodu. Ja Cię nie zjem, ty mnie nie zjesz i kto wie, może jeszcze znajdzie się coś na ząb dla Ciebie. - rzucił w przestrzeń, cały czas utrzymując ten sam spokojny ton. Uśmiechnął się również, dostrzegając, jak zwierze walczy z suszonym bananem.
- Chyba odkryliśmy Twój kryptonit, ziomeczku. - dodał, wycierając dłoń o udo, strzepując z niej okruchy, ślinę i wszelkie farfocle.
-
Muszę Cię jednak trochę zasmucić. Mam plan i musisz mi pomóc go zrealizować...
Długie palce Radolpha przesunęły się na metalową zasuwę drzwiczek boksu. Przesunął ją, pozwalając, aby głośne kliknięcie i dźwięk szurania metalu o metal, odbił się w ścianach stajni. -
Ale nic się nie bój, jesteśmy w tym razem. - uważnie przyglądał się zachowaniu ogiera, starają się wychwycić jego każdy najdrobniejszy sygnał, najmniejszy komunikat, jaki próbowałby tylko wysłać w stronę człowieka. Kanadyjczyk nie otworzył jeszcze drzwiczek. Zacmokał tylko, ponownie dwa razy pstryknął palcami i ułożył sobie na dłoni kawałek marchwi. Powtarzalność. Do znudzenia i porzygu będzie wykonywał te same czynności, dopóki nie przyniosą zamierzonych efektów.
-
Zjedz sobie na spokojnie, powiem Ci, kiedy będę chciał wejść. To tylko była zasuwa, żebyś wiedział, że nie ma nic złego w tym, że może do Ciebie wejdę, okej, Jim? - mężczyzna wyprostował się, nieco usztywniając swoją sylwetkę i ściągając łopatki. Kiedy przychodziło do wejścia do końskiego boksu, tym bardziej konia, z którym nigdy nie pracował, poczucie mocniejszego stąpania po ziemi, większego balansu, było kluczem. Ran wiedział o tym doskonale, dzięki temu, jak wiele razy został powalony na ziemię. Dzisiaj zdecydowanie chciał sobie tego oszczędzić.
Jeżeli wałach zabrał marchew, Kanadyjczyk delikatnie dotknął jego chrap, przykładając knykcie do jego skóry, nie poruszając nimi, nie głaszcząc go. Nie zabrał swojej dłoni, dopóki ogier sam tego nie zrobił, lub jeżeli ten nie spróbował go jej pozbawić.
Trzydziestolatek zacmokał, jednak tym razem, za danym dźwiękiem nie pojawiło się pstrykanie palcami, a kilka stuknięć o drzwiczki boksu.
- Cofaj. Cofaj. - jego głos był pewien siebie, chociaż nadal absolutnie spokojny. -
Coooofaj.
Przyglądał się reakcji Rye'a. Nie dostał żadnej instrukcji obsługi tego wałacha, nie wiedział, czego został nauczony, jak był prowadzony i na jak wiele komend potrafi reagować. Szczególnie teraz, kiedy został pozbawiony najważniejszego w końskim świecie zmysłu.
@Jim Beam Rye