2
outfit
Bywały – nader często – takie noce, kiedy Jennilynn nie mogła spać. Miała wiele czysto życiowych powodów do nadwyrężania sobie dobowego cyklu, a nawet gdy żaden nie był gotów, żeby jeździć jej po mózgu pierdzącą spalinową kosiarką niepotrzebnych rozkmin – zawsze mogła liczyć na gonitwę myśli zwiastującą epizody maniakalne, albo przytłaczającą nicość samej siebie, zwiastującą epizody depresyjne – o ile nie wzięła wcześniej leków.
Ostatnio był z tym problem taki, że od jakoś tak półtora miesiąca autentycznie czysta Jen znajdowała się w czymś w rodzaju chwiejnej stabilności, i nawet noce przesypiała całkiem przyzwoicie, i nie szła do szkoły jako ostatni zombi. Ale los, żartobliwy skurwysyn, jakoś nie mógł wytrzymać takiego stanu i podesłał jej nowy powód. Z impetem, który w chwilach samotności robił z Jen coś takiego, co para robi z pokrywką.
No i dziś tak było. Nie szukała w nocy spokoju – ale siedząc od kilku godzin na łóżku i wahając się (ta: spędziła trzy godziny na samym Pierdolonym Wahaniu Się !) czy pisać, czy podesłać fotkę, jeśli tak to jaką, czy zasypać kretyńskimi emotkami, czy właśnie poważną rozkminą, czy nic nie robić, przecież adresat spał, no z każdą godziną w głąb nocy spał coraz prawdopodobniej, więc teraz, teraz, w środku nocy, to te jej święte i zgoła nastoletnie wahania mogła sobie wypierdzielić przez okno.
I wtedy spojrzała w okno.
Okno.
Noc.
Hm.
W sumie – genialny pomysł. a w zasadzie nie pomysł, a odruch, bo po odruchu jechała, wysmykując się na dach garażu i stamtąd siup! i już szła ulicą, i wyciągała skręta (no co: skręt z
odrobiną marii to nie jest drag! ludzie!) bez wyłapywania karcących spojrzeń siostry, po prostu – szła ulicą, całkiem sama, i faktycznie czuła rodzaj ukojenia.
W sumie – zaczęła sobie wyobrażać, że to jest Ta Noc, a ona jest Tą Bohaterką Serialu o końcu świata, i to jest pilotowy odcinek, w którym okazuje się że nikogo, ale to nikogo już nie ma na Ziemi! Tylko ona!!
Ona – i te myśli, które lepkim mazutem krążyły obok jednego tematu. Bo koniec świata czy nie – Jen miała w kieszeni pośpiesznie narzuconej kurtałki telefon. Już teraz pozwalał na rozwinięcie dialogu z kimś „po drugiej stronie” na więcej sposobów, niż ludzkość wykształciła form porozumienia przez ostatnie dwadzieścia tysięcy lat! Jeszcze chwila i będzie można połączyć się przez komórkę w ogóle dosłownie z kimś „z tamtej strony”, na przykład ze zmarłą ciotką.
– Hehe… – aż się sama do siebie na głos ponuro zaśmiała, już słysząc w uszach taką rozmowę, powiedzmy – w tramwaju: „Ciocia? Tak, to ja. Słuchaj – jak ci tam?” – na co szanowna, niech jej ziemia (i cena abonamentu) lekką będzie, ciocia:
„Zgubiłaś się?”
Jen stanęła w miejscu i doprawdy zajęło jej chwilę przebicie wzrokiem marihuanowej chmury wokół twarzy, a myślą – myślowej chmury kretyńskiej symulacji. Gdzie w ogóle była? Park jakiś… Bez sensu. Park nocą to nie do końca powinno być miejsce na spotkania. Jen chyba nie chciała spotkań – a w każdym razie nie planowała. No i jeszcze to pytanie!
Na to pytanie Jen powinna w sumie odpowiedzieć „No, trochę. Żebyś wiedziała”. Ale zamiast tego – zatrzymała się po prostu, wybudzona z zamyślenia tak głębokiego, że nawet nie zdążyła się przestraszyć. Powoli odwróciła głowę w stronę głosu i przyjrzała się dziewczynie. I całkiem po prostu zakręciła ku niej, podeszła i bez słowa klapnęła obok, czyli na metalowej rurce wspinaczkowej drabinki. Zaciągnęła się gibonsem i wytchnęła powoli gęstą chmurę, po czym przekazała dziewczynie, nawet nie patrząc na nią jakoś szczególnie wnikliwie. Jakby to był obrazek przewidziany na dwie postacie: jedna przyszła wcześniej, a druga później, ale koniec końców obrazek został dopełniony, jakby temu placowi zabaw w środku parku zawsze właśnie o to chodziło…
@cece abbott