7
ubranko
Jest absolutnie pewne, że
na całym świecie nie było tego dnia osoby straszliwiej rozdzieranej – i, na koniec, rozdartej – niż Jennifer Lynn Hynes. Trwało to w zasadzie bez zmian od samego rana, przez całą szkołę, przez całe popołudnie i wieczór, przez cały początek nocy… Rozdzieranie na straszliwym rozdrożu nie chciało odpuścić, mieliło pannę Hynes bezlitośnie, wpychając w kretyńskie sytuacje – jak ta w szkole, z niejakim Paulem Delaneyem, dziwnym (stukniętym?) profem od angielskiego w jego zastępstwie za panią Montgomery; naprawdę idiotyczna sytuacja z telefonem, na który ściągnęła apkę „random.number.app” po co? Żeby losowaniem cyferek pomóc sobie poradzić z niemożliwym wyborem…
Pójść wieczorem do garaży, czy nie pójść.
Spotkać chłopaka, o którym dziwnie nie mogła nie myśleć całą dobę (raz z wyraźnym podtekstem, innym razem zupełnie bez podtekstu, jakby sama nie wiedziała, czy szuka potężnych emocji, czy przyjaciela, po miesiącach zniechęcania do siebie bliższych i dalszych znajomych, kumpli i przyjaciół)…
Ale Stanley (bez nazwiska – odgrywała w pamięci raz za razem tę scenkę, gdy zatrzymał się w progu kibla bezimiennej knajpy, rzucając „Stanley”) nie był jedynym źródłem rozterek katujących Jenn. Albo inaczej: jako źródło koszmarnych rozterek był osobny, a jednak ściśle połączony z innym potężnym wahaniem.
W ramach walki z tym wahaniem, na tę totalnie wyczerpującą bitwę na rozdrożu z samą sobą, Jenn spaliła setki, jak nie tysiące dżuli energii i kiedy przyszedł moment, by ostatecznie zadecydować, czuła się przede wszystkim… słaba. Wykończona. Ciekawe (albo smutne) było to, żę musiała to przechodzić w absolutnej samotności – za wszelką cenę w samotności, żeby nikt się nie dowiedział, że tak się męczy z prostym, ale strasznym pytaniem:
Czy jak pójdzie do garaży, to kupi dragi.
I czy jak kupi – to…
…to, kurwa, czy je weźmie.
Była świadoma, że sama siebie ustawia do odstrzału. Stanley przyjdzie tam pewnie z zupełną nonszalancją, punktualnie albo parę godzin spóźniony, w ramach swojego normalnego rozkładu dnia (tak sobie to wyobrażała), i nawet mu do głowy nie przyjdzie, że jeśli ona się tam zjawi – to jak skatowana żywiołami łódka po życiowym sztormie. Ba – nawet nie powinien tego wiedzieć – tak postanowiła, choć w sumie nie wiedziała, czemu. Może dlatego, żeby nie widział jej słabości? Jej męczarni wyboru?
Paradoks: żeby coś widzieć lub nie widzieć, musiałaby przyjść, prawda? Ano tak. Tak: rzuciła siostrze „Idę się przejść” („Mam iść z tobą?” – „Nie, siora, spoko! Ale dzięki”, fatalny dialog na sztucznym uśmiechu…), narzuciła kurtkę na to, co miała, żeby nie wzbudzać podejrzeń, wzięła rower i ruszyła w noc.
Było blisko. Langney nie jest duże, a gdzie są garaże wiedział każdy wychowany tu dzieciak. Tak jak każdy dorosły wiedział, jaką sławą cieszy się obecnie to miejsce.
Pojawiła się kwadrans po północy. Z oddechem spokojnym, bo uspokajała go pięć minut w ciemności przed wjechaniem na terytorium „Garaże”. Czemu? Żeby Stan nie wyobrażał sobie, że gnała tak do niego? A może do jego dragów?…
Dragi.
Tabsy.
Tableteczki.
Prochy.
Prochunie.
Kurwa mać, w mordę!…
Powtórzyła dziś w głowie z parę milionów razy, że to
nie tak, jak będzie wyglądać. Że to, powiedzmy, test, próba sił z samą sobą, próba którą przejdziesz, Jenn, oczywiście zwycięsko. Albo że to dragi na zapas, bo brak dragów w zasięgu jest tak psychicznie dołujący, że chce się wziąć… a jak już będą w zasięgu, to przyjdzie spokój i taka ulga, że nie będzie się chciało brać. Ta, jasne.
Tak! Jasne!
Przekonywała się z uporem poszukiwacza złota, musiała – bo musiała pojechać. Musiała zobaczyć Stanleya, żeby… co? Żeby – go zobaczyć! O! Proste.
Nie żeby otrzeć się o szansę na dragi – nie! Absolutnie!
Absolutnie…
Absolutnie. Skądże. Była czysta od świąt. Półtora miesiąca. Odtruła się dla siostry (która w nagrodę za to nie powiedziała rodzicom, że po odwyku Jenn brała dalej cały wrzesień, październik, listopad i prawie cały grudzień). Odtruła się i byłaby największym debilem w galaktyce, gdyby kupiła dziś te dragi i je wzięła, tak?
Tak.
Musiała tak sobie powtarzać, choć była już, teraz, kwadrans po północy, straszliwie wykończona tymi wszystkimi myślami i ich walką. Musiała tak sobie powtarzać kiedy wychynęła, prowadząc rower, zza muru na początku osobliwego półokręgu połączonych garaży.
Na pewno ją już zobaczył. Odważną – albo głupią – dziewczynę, która mogła dlań absolutnie NIC nie znaczyć, głupią, że wlazła po nocy na tak paskudne terytorium – albo kurewsko zdeterminowaną? Tak pomyśli? A może nie będzie tak źle?…
– Cześć – przywitała go, starając się nadać uśmiechowi wyraz obojętnej życzliwości.
– Jestem.
No – to akurat było widać: była. Nawet nie wiedział, jaki był emocjonalny koszt tego, że „była” tu, teraz. Z
tych powodów. Zatrzymała się trzy kroki od niego, opierając rower o mur, i podeszła bliżej, by stanąć przed nim w pozie, po której widać było walkę napięcia z próbami swobody. Trudno.
– Myślałeś że nie przyjdę, przyznaj! – rzuciła z szerszym uśmiechem, a uśmiech miała ładny, tylko trochę smutny może.
– Ale też przyznaj, że trochę… czekałeś, nie?
@Stanley Harris