Przed rejestracją zapoznaj się z Przewodnikiem.
Do tej pory wydawało mi się, że życie to prosta linia…
Kreska. W moim przypadku kreska bardziej oddawała rzeczywisty stan rzeczy. A więc do tej pory wydawało mi się, że życie to prosta kreska od cholernego początku, aż do końca. Ani mniej ani więcej. Ot, kurwa, kreska. A potem okazało się, że to jakaś chora sinusoida wzlotów i upadków. Raczej upadków. Ciągłych, niezaprzeczalnych, bolesnych, dotkliwych, roztrzaskujących rzeczywistość w drobny mak, nieuniknionych uderzeń w ziemię. Tak jakby wszystkie zalążki nadziei tliły się tylko po to żeby zrzucić mnie jeszcze niżej. I niżej. Tak nisko, że chciało się wyć na schodach aż do rana. Stanąć na krawędzi mostu i igrać z życiem albo znowu przyjść do niej. Tej samej, o której zapomniałem. Którą wyrzucałem z głowy za każdym razem kiedy sięgałem po heroinę, bo jej obraz burzył wszystko. Nie rozumiał, że musiałem. Po prostu stał w tym cholernym wyobrażeniu, ze strachem i rozpaczą w oczach. A ja widziałem go tak realnie, że traciłem poczucie rzeczywistości. Widziałem ten przejęty wzrok, te same dłonie, ciągle starające się mnie podnieść i wiedziałem, że ona nigdy nie spojrzy wstecz. Nie cofnie się. Tylko ta świadomość pozwalała mi rozróżnić prawdę od fikcji. A więc nie pozostało mi nic innego jak tylko zapomnieć. Zapomnieć tak usilnie, że znów wszystko musiało jebnąć. Po raz kolejny stałem po jej drzwiami, kręcąc się w kółko jak porzucony pies. Instynktownie czułem, że powinienem odejść. Wyjechać z Easbourne. Zacząć jeszcze raz, bo tylko tak mam szansę przetrwać. Ale tak samo jak ten cholerny pies, nie mogłem. Nadzieja trzymała mnie tu jak łańcuch. Umierałem powoli odstawiając samego siebie na potem, bo wciąż czułem, że muszę dać się znaleźć. Że będzie mnie szukała.
Nie szukała.
A ja nie miałem już czasu na czekanie. Umierałem powoli. Zabijały mnie narkotyki, moja własna głowa, wyniszczone ciało, stres, brak snu, miejsca na ziemi, kogoś... I nagle dotarło do mnie, że przyszedłem się pożegnać. Sprawdzić czy sobie radzi, czy kogoś ma, czy poczuje ulgę kiedy już...Zaschło mi w ustach, dokładnie w momencie, w którym bezwiednie zapukałem w twardą fakturę. Tym razem jak należy, poza niezbyt rozgarniętą pozycją. Oparłem się o framugę leniwie jak kot. Zamek przeskoczył, drzwi uchyliły się delikatnie, a ja dopiero w tym momencie podniosłem wzrok. Wyprostowałem się nagle, słowa stanęły w gardle jeszcze zanim zdążyłem nadążyć ze wszystkimi myślami, aż w końcu dotarło do mnie, że popełniłem błąd. Nigdy nie powinienem tu przychodzić...Będzie się obwiniała, jakby mogła cokolwiek zmienić...
- Nieważne... – Mruknąłem nagle, odwróciłem się gwałtownie, czując jak napięte ciało traci swoją elastyczność. Momentalnie ruszyłem w stronę schodów zamaszystym krokiem. Musiałem wyjść, zniknąć, rozlać się w powietrzu, odejść jeszcze zanim zdąży się przestraszyć, dopowiedzieć sobie ciąg dalszy, wniknąć w samo sedno duszy i znów wyrządzić w nim rewolucję. Dzisiaj nie miałem już na to siły. Podjąłem decyzję.