Gdyby Joey miała znaleźć słowa na określenie swojego życia, prędzej czy później padłoby
przystosowanie. Najstabilniejszy okres w jej życiu trwał co prawda osiemnaście lat małżeństwa, ale był też wypełniony dziećmi, ciągłymi zmianami w pracy (o pracy w policji można powiedzieć wiele, ale nie to, że jest
stabilna, szczególnie jak jest się kobietą. W dodatku nie-białą) oraz niekończącym się etapem wiecznej choroby, który rozpoczął się z dniem wysłania JJa do przedszkola. Na porządku dziennym było więc
coś, co zmieniało dotychczasowe zasady gry i nagle trzeba było wstawać o piątej, żeby jechać z Jagger na trening albo dostosować się do tego, że mewy są
wszędzie na tej cholernej łajb-... nieważne.
Rzecz w tym, że wprowadzenie się na nowo do domu, do dzieci, było kolejnym elementem wywracającym wszystko do góry nogami, ale Joey nawet nie mrugnęła. Kiedy Junior zadzwonił nawet się nie spakowała, nie licząc paru podstawowych rzeczy, jak kosmetyczka, ładowarka, czy te dwie marynarki do pracy. Po co by miała to zrobić, skoro między jednym miejscem, a drugim było raptem kilkanaście minut drogi autem?
Sprowadzała się więc powoli i przy okazji. Nie było torby i trzech waliz, bo na to zwyczajnie nie starczało czasu. A to zasiedziała się do późnego wieczoru przed domem gadając z Juniorem i czekając aż June wróci do domu, a to jeździła z Jagger dwie godziny po papierniczych szukając materiałów na plastykę, a to znowu psy się czegoś nażarły na spacerze i rzygały w przedpokoju pół nocy.
W tym wszystkim tylko Jojo była stałym elementem. Kochanym, bezproblemowym elementem, przy którym Joey nie musiała się bać, że coś się zadzieje. Przez te trzy tygodnie powolnego sprowadzania się - a to posłanie Huckleberry'ego przywiezione w poniedziałek, a to cały zestaw do pielęgnacji włosów - Jojo zdecydowanie dawała się we znaki najmniej.
Kiedy więc dwójka jej najstarszych dzieci oświadczyła oddzielnie, że mają plany weekendowe poza domem Joey poniekąd odetchnęła. Kochała ten weekendowy chaos z całą szóstką, jasne, ale wizja weekendu w dresach z oglądaniem niczego, kładzeniem Jagger wcześnie spać (od czego były syropki i niech pierwszy rodzic rzuci kamieniem, który nigdy nie przyćpał lekko dziecka, dla chwili
spokoju) i spokojną Jojo w okolicy była aż nadto miła. A może w kolejną sobotę wszyscy będą mogli pojechać do aquaparku i na wspólny obiad gdzieś.
W piątek wieczorem okazało się, że syropek dla Jagger nie był potrzebny. Młoda była tak wymęczona ganianiem z patykiem po ogrodzie od lewej do prawej (Joey wróciła wcześniej z pracy tego dnia i razem z JJem zbudowali dla Jagger tor przeszkód), że padła w okolicy ósmej, na kanapie, oglądając
Zakochanego kundla. Została bardzo delikatnie przykryta kocem i zostawiona sama w salonie, Joey zaś poszła do kuchni nalać sobie wina - jedną lampkę, dla relaksu, nie więcej przecież, jak ma dwójkę dzieci pod opieką.
I wtedy zorientowała się, że cały dzień nie widziała Jojo na oczy.
-
Cześć, mogę? - zapukała najpierw, zaraz naciskając na klamkę i oparła się o witrynę. -
Co chcesz na kolację? Myślałam o zamówieniu sushi.
@Jojo King