Przed rejestracją zapoznaj się z Przewodnikiem.
❝___I swear I got a death wish___❞
@Jake Verdone
Primal Playklub muzyczny - Old Town; Eastbourne
Otwarcie klubu Leara.
Dłoń mężczyzny wsunęła się łagodnie w zagłębienie drzwi czarnego chevroleta. Ujął bladymi palcami srebrną klamkę, odciągając ją od karoserii. Jego serce biło dzisiaj inaczej. Nie szybciej — inaczej. Czuł, że mięsień w jego klatce piersiowej wybija rytm, którego już dawno nie odczuwał. Zimne powietrze wpadające przez subtelnie uchylone okno muskało jego skroń, rozganiając smugę dymu papierosowego, który wił się gryząco wokół przyciemnionych tęczówek. Zjeżdżając z nerwowym warkotem przyduszonego silnika na światła w samo centrum Eastbourne, Ezra zaciągnął na twarz maskę, układając delikatnymi, wręcz czułymi ruchami palców kapelusz na głowie. Pet, niczym kometa, został wystrzelony za okno, snując się w ciemności długim, iskrzącym ogonem, przerywając gęsty mrok.
Pestilence rozbrzmiewało głębokim basem, uderzając we wnętrze samochodu z potężną siłą. Lear czuł, jak muzyka wciskała się przez kąciki oczu, targając żyłami. Potrzebował tego. Odkąd przestał wspomagać się narkotykami, jedyną drogą do poczucia prawdziwej ekstazy i swobody, była muzyka. To jej dedykował swoje życie — tłumacząc nią sobie swoje hedonistyczne zachowania, swoje słodkie, niewinne morderstwa. Na krótki moment mężczyzna zapominał o innych, drobnych składniowych, które wypaczyły jego psychikę. To nie tylko wewnętrzna żądza, która wgryzała się w jego żołądek, rozszarpując go na strzępy. Przyświecał mu wyższy cel niczym Boskie naznaczenie. Znak krzyża, plugawe błogosławieństwo namazane niedbale na bladym czole. Krew zgarniana z warg wraz ze śliną. Jadowitą zawiesiną. Heaven sent I descent you see it in my eyes.
Ciasne ulice miasta przytłaczały go, odbierając poczucie wolności. W ciągu kilku ostatnich miesięcy utracił swobodę poruszania się po szerokich autostradach prowadzących na pustynie. Tęskne wspomnienie czerwonego piachu, przesypującego się między palcami, było wręcz namacalne. Żar lejący się na kark był jedynie marą, za którą tęskniło jego ciało. Chciał wrócić, chciał odnaleźć drogę do domu. Kocie łby w ślepej uliczce, unoszące samochód w drgawkach, ściągnęły umysł Leara ku rzeczywistości. Wielki wieczór, wielkie otwarcie; podniecenie pięło się wzdłuż kręgosłupa, oblizując każdy kręg z osobna. Miał przed sobą ziszczenie marzeń — miejsce, w którym mógł być sobą. Sobą, którego tylko on sam znał, on sam tolerował. Jednak nawet teraz, rozpatrując własne potrzeby, między myślami przewijał się Jake. Z rozciągniętym na twarzy uśmiechem, iskrzącymi się oczami, lekkością w głosie, który wdzierał się do wnętrza umysłu łagodną, falującą linią. Dłonie mężczyzny zakleszczyły się na moment na kierownicy, pozwalając czarnej skórze zachrzęścić pod długimi palcami. Czy przyjdzie? Był pijany w sztok, ale kolejnego dnia powinien odnaleźć wizytówkę; przecież nie był kretynem. Już sama obecność jego partnera (a Ezra nie wierzył, że ten przemilczałby sytuację sprzed Queens Arms), jego słów, powinna dać mu do myślenia. Mógł się jednak mylić i nie byłby to pierwszy raz w jego życiu, kiedy ocenił kogoś zbyt szybko. Samo pojawienie się na stacji benzynowej, tak przypadkowe i tak niefortunne, było niczym policzek przeznaczenia. Był sobą, bardziej niż by tego chciał. Cover my face again. Hide in the pain. You fail me. All again a knife in vain. A knife. Can't breathe. I can't sleep. Palce mężczyzny przekręciły kluczyk w stacyjce, usypiając samochód. Trzask drzwi, pod tylnym wejściem do klubu, wyznaczył nową rzeczywistość, której chciał się oddać. Szum kolejki ciał, nadal czekających w jej wstędze ludzi, przedzierał się nerwowym szmerem do psychiki Leara. Nawet jeżeli Death Wish nie pojawi się na otwarciu, Lear będzie korzystał z tego wieczoru. Osoby z klimatu, osoby z jego bliskiej przeszłości, pijani i naćpani ludzie, do których lgnął niczym wenera, panoszyli się już we wnętrzu Primal Play. Odwlekał wielkie wejście.
Brzdęk obcasów na metalowych schodach prowadzących do piwnicy, roznosił się w wąskim korytarzu. Nie zamieniłby kowbojek na żadne inne obuwie. Dodatkowe 6 centymetrów, plus kolejne rysujące się w wysokości kapelusza, dodawały mu tej groteskowej rysy, która przylgnęła do niego już pięć lat temu, kiedy stał się Learem. Wysoka, szeroka w barkach sylwetka, przecinała czerwone światło, rzucane przez halogeny. Wcinał się swoim cieniem w ciepłą, krwistą barwę, niczym sztylet, ryjący głęboką dziurę w piersi. Z każdym kolejnym stopniem, do nozdrzy Ezry docierał coraz to agresywniej zapach tłumu. Przechodził lubieżną metamorfozę, pozwalając czarnemu widmu, zasłonić ludzkie instynkty, zastępując je prymitywnym bielmem. Przystanął przy metalowych drzwiach, poprawiając bordową marynarkę. Cóż za odmiana — poza czarną koszulą, zakończoną ostrą stójką przy krtani, Lear miał zamiar zaprezentować się w bordowym garniturze. Zamiast kamizelki, wokół jego piersi, wiły się grube pasma skórzanej uprzęży, opinające mięśnie klatki piersiowej i brzucha. Palce jak zawsze przyozdobione pierścieniami, nadgarstki obwieszone bransoletami. Poza kominiarką i prostą skórzaną maską, przez twarz mężczyzny biegł koronkowy welon, okalający jego szyję, sunący pod koszulę. Język zwilżył spierzchnięte wargi, które błagały o, chociaż kroplę wody, alkoholu, jakąkolwiek ciecz.
Energicznym ruchem wypchnął drzwi do przodu, wsuwając się w dudniącą muzykę. Niepostrzeżenie przemknął przez pierwszy korytarz i palarnię, kątem oka zauważając pierwsze pocałunki, pierwsze dłonie wodzące po kobiecych udach, opuszki palców tańczące na granicy ich krótkich sukienek. Zatrzymał się dopiero przy głównej scenie. Skinieniem głowy dając znać Dj'owi, że to ten moment, w którym muszą przerwać zabawę. Jedynie na chwilę, aby po kilku sekundach, mogła zatopić swoje parszywe pazury w mięsistych zwojach, przebijając się przez miękkie tkanki świadomości.
- Kto by pomyślał, że kiedyś będę wygłaszał ckliwą przemowę podczas otwarcia lokalu. Nie wiem, czy wam za to dziękować, czy was za to nienawidzić. Dlatego jej nie wygłoszę. Bawcie się dobrze i rozrabiajcie bardzo. - Nonszalancki chwyt mikrofonu, ta swoboda w poruszaniu się na piedestale kłuła w oczy, niczym żądło. Ciało mężczyzny skłoniło się do przodu, a oba przedramiona, powędrowały na zewnątrz; ukłonił się publice, dając im przyzwolenie do dalszej zabawy, której był powodem. Byli tutaj dla niego, przez niego, wedle jego życzenia. Czerwone lasery przecięły czarną przestrzeń, siekając ją na mięsiste części, odbijając się w źrenicach ludzi. Aspyxia, kawałek Killstation, zaczął rozbrzmiewać w piwnicznym lokalu. Rozszerzone źrenice Ezry przesunęły się po tłumie, pulsującym organizmie, jedności, w której chciał zatopić swoje zbrukane grzechem dłonie. Mozolnym krokiem zszedł ze sceny, kierując się ku przodowi głównej sali.