Nie musiała pytać, czy to czuł. Czuł na sto procent – a może i więcej? Ona odczuwała wszystko bardziej, sto procent to była dolna granica, od której narkotykowy haj i przedawkowanie bodźcowo-hormonalne zaczynało u niej postrzegać wszystko, a więc i to, co czuła, że on czuł: dłonią, na jej kroczu – wilgoć. W zasadzie – mokrość. O czym mogli się oboje przekonać, gdy czując jego przyzwolenie oraz ochotę docisnęła tę jego dłoń – także śliskość, wrażenie wręcz perwersyjnie dostępne wskutek mizernej ochrony, jakiej iluzję dawało jej odzienie, realnie rzecz biorąc raczej będące bielizną. Aż wyostrzyły jej się rysy, lekko wysunięta i zaciśnięta szczęka świadczyło o tym, że Jenn bierze jakiś wewnętrzny straceńczy rozpęd, w oczach miała coś w rodzaju „Już mi nie uciekniesz” poplątane z „Błagam, zrozum jak kurewsko ja
potrzebuję…” – odkąd zaczął pocierać ją tam z własnej woli, puściła jego dłoń, wzięła taki przepastny wdech, że prawie się nim udusiła, ale nie była w stanie go wypuścić, zatrzymała go w tępym skupieniu tylko na tym. Przedziwnie tępota tego skupienia mieszała się z determinacją i zapalczywością w jej przymglonym spojrzeniu. Kątem tego spojrzenia złapała nawet chyba czyjś wzrok, ktoś to zobaczył, czuła to na sobie, ale zniknął, wmieszany w tłum, zresztą nie tylko „nie szkodzi”, ale po prostu „niech patrzą!”, czuła się potężna w swoim podnieceniu i samobójczym przekonaniu o samowspaniałości, i o tym że przez to zasługuje na macającego ją chłopaka, i że jednocześnie on zasługuje w jej rojeniu na nią.
– Odwagi… – wyszeptała, wreszcie oddając tamten przesadny wdech, trochę w reakcji na to co czuła w kroczu, trochę zaś w reakcji na nowe doznanie, potwierdzające błogo, że odwagi mu raczej brakować nie będzie – z dłonią na śliskiej lycrze opinającej jej pierś jawił się jako przyszły posiadacz, który już teraz korzysta z pełnie praw, bo wie i przecież do cholery widzi, że absolutnie może i powinien!
Zagryzła wargę, mocno, aż grymas przeszył jej twarz delikatnym szybkim skurczem – a może to reakcja na osamotnienie jej piersi i przepełznięcie łapska w górę? Chwycona za szyję automatycznie wyprostowała się, wyciągnęła – i w ten sposób uzyskała gotowość do ruchu. Trochę ją ciągnął za sobą, nie dało się inaczej, oddała mu przewodnictwo w tej niezbędnej zmianie miejsca, a powodował nimi pośpiech, więc co rusz wpadała na kogoś, przy wyjściu z salonu przyładowała lekko ramieniem we framugę, ale nie było czasu się przejmować: przedpokój, zakręt, drzwi, pokój.
A tam – skurczybyk znów zyskał milion punktów za samą nawijkę, plus drugie tyle za cechę charakteru, która w tej chwili u Jenn była punktowana gigantycznie. Była po propstu idiotycznie dumna – z niego, że działa w ten sposób, i z siebie, że to ona będzie zaraz podmiotem tego działania, jego działania; jego podmiotem. Kiedy wszyscy grzecznie wyszli – ruszyła na środek, ale zatrzymało ją jego spojrzenie. Zobaczył ją w tym półmroku lekko pochyloną, naprężoną, zaciętą, cholernie zdecydowaną i zupełnie obojętną na wszystko, co konwencjonalne, zdroworozsądkowe i przyzwoite.
– Noo…? – wysapała z tonem zachęty, gdy naporem swego ciała pchał ją ku ścianie. Wepchnięta łopatkami na twardą płaszczyznę oddychała ciężko, nie spuszczając z niego oczu, uśmiechnięta drapieżnie.
– A, no właśnie… po co tu przyszliśmy… – przeciągała odpowiedź, jak zwleka się z największą przyjemnością pośredniego etapu. Przylepiona plecami do ściany wypchnęła lędźwie, rozkładając ręce nieco na boki, wczuwając się w jego dłonie na biodrach, a ucieczka tych jego dłoni zabarwiła jej odpowiedź czymś w rodzaju twórczej złości:
– Nie przyszliśmy się kochać, ani pieprzyć. Może… rżnąć? Hm?? – niby to był szept, ale coraz bardziej napięty i ciężki. Wystrzeliła dłonią w przód, żeby go za coś złapać
– A może nie rżnąć, tylko pierrrrdolić? Chciałbyś?… – sączyła te słowa jak jakąś emocjonalną wydzielinę
– A może wolałbyś, kurwa, mnie wyj…
Połknął to słowo, połknął razem z jej językiem i wargami. W nagłym ataku drapieżnika posiadł ją pocałunkiem tak, że ni było ucieczki. Ale nie uciekała przecież, przeciwnie – naparła głową w przód. Więcej w tym było walki, niż czułości, chciała się wyrywać, choćby groził ugryzieniem i trzymaniem jej warg, chciała czuć, przesadnie czuć, ale i chciała dawać – przesadnie, bo po co komu teraz umiar? Jeśli się wyzwoliła – to po to, by zacisnąć zęby na jego wardze, naciągnąć lekko, puścić, wylądować rozpłaszczonym językiem tu, tam, na policzku, na nosie, na krawędzi żuchwy, ruszyć w górę, wytyczać nim chaotyczne lśniące trasy, dopóki jemu nie przyjdzie ochota na kontrę i ponowny atak tego pocałunku, który sam w sobie był zwarciem, klinczem, a przecież prowadzić miał dalej – tam, gdzie sugerowały odruchy jej dłoni: jedną trzymałą kurczowo jego koszulkę, jakby agresja miała się wyrazić i wyrażać darciem i niszczeniem, druga dłoń zaś w chaosie potrzeb najpierw wcisnęła się między nich, złapała jej własną pierś, zacisnęła przerywając odgłosy pocałunku ostrym syknięciem, puściła, by złapać go za szyję, jednocześnie w tym samym splocie odruchów unosząc prawą nogę, zgiętą ostro w kolanie, jakby próbowała się nim o niego zahaczyć, objąć, uwięzić przy sobie, dopóki nie „na sobie”, czy „w sobie”.
– Kurrrwa mać kurrrwa…! – krzyknęła szeptem, w krótkiej chwili wolnych ust, z potrzeby siły, przepełnionej agresją, nadmiarem śliny i przedawkowaną chmurą feromonów, w niemądrym, ale wcale teraz nieśmiesznym słowotoku, pod koniec, gdy brakowało oddechu – zawiniętym pozorem pytania, a może szczytem prowokacji:
– …mać fuck me człowieku fuck me kurwa MAĆ...?!
@Nate Harrison