Już było dobrze, prawda?
Już prawie było. Na tyle, by ktoś taki, jak Rayleigh uśmiechał się niemal ufnie. Ktoś taki jak Rayleigh – do kogoś takiego, jak Carter. Dziewucha, której całe życie udowadniało, że trzeba być twardą – i dorosły mężczyzna, do końca przez nią niepoznany, zdolny nawet jej, już wywalony do góry nogami świat, rozpierdzielić na tyle, by zachęcić ją do układania go na nowo – i lepiej, niż zrobił to jej dom. Dziewucha – ale dzieciak. Tak cholernie nie miała nawet tych „prawie dwudziestu”, którymi go okłamała, tak cholernie potrzebowała, kiedy już potrzebowała. Atencji – ale nie tej z instagramowych lajków, tej nie znała. Potrzebowała kogoś, kto
weźmie ją do siebie, nawet jeśli nie wiedziała, co to znaczy, i nawet jeśli oznaczało to przedziwną, w sumie chamską supremację, jaką wywierał na nią Carter swoją osobowością. Grała tę dziewuchę bo tak kazała ulica, grała ją tak dobrze, bo stawała się nią, każdej zmarzniętej nocy, każdego ssącego głodem poranka, każdej potyczki z silniejszymi od siebie, grała nią i nie grała jej, bo była nią – i nie była, nie. W środku była niczym więcej, niż poszarpanym kwiatkiem, wcale nie takim ładnym, i na pewno niezdatnym już do wazonu, na pokaz, na pokoje. Za to idiotycznie delikatnym.
Zwłaszcza gdy takim wysiłkiem wsuwała ledwo co twardniejące obronne kolce.
Jak teraz.
Otworzyła się. Tak pięknie się otwierała, prawda? Carter? – tak się czuła: pięknie zaoferowana. Tylko jemu. Tak pięknie, że aż potrafiła zrobić coś, co było przeciwko niej, jej wnętrzu, „wychowaniu” i sposobie życia. Pewnie nawet w jednej setnej nie zdawał sobie sprawy, ile ją to kosztuje: przeprosić.
Ale gdy już ten koszt poniosła – poczuła się lżejsza. Nawet trochę… lepsza. Brakowało może totalnego poczucia bezpieczeństwa w aktualnej jej bezbronności, ale przecież Carter, w jej rojeniach nastolatki, Carter tak naprawdę nie zrobi nic tak naprawdę złego, prawda?
Carter? Nie zrani jej – ale tak naprawdę, bo to, że lazła w tę jego strefę zagrożenia jak zwierzątko wiedzione debilnym instynktem, to inna sprawa, i inne zagrożenie, inne rany i inny ból. Ale teraz – chyba rozumiał (i może doceniał?) jak bardzo była gotowa się teraz rozbroić przed nim?
Nie?…
Nie.
Kurwa – nie, tak samo jak ona nie zrozumiała, że chuja warte są jej chwilowe nastoletnio-masochistyczne uniesienia własną mizerią i wzniosłością swych chuja wartych przeprosin. Ale dowiedziała się właśnie.
I to w sposób, który był gorszy od ciosu w twarz z zaskoczenia.
A w zasadzie nie „zrozumiała”, tylko odkrywała po każdym jego zdaniu. Musiał to widzieć: najpierw ją zatrzymał, dosłownie, w ruchu i prostej tęsknocie, a potem – czy widział? Jak z po następnym jego zdaniu zamarła jej mimika, po kolejnym w oczach pojawiło się bolesne pytanie, potem – świadomość, że weszła na sznurowy most, i właśnie odcięto jego tam, z drugiej strony… i zaczęła spadać. Nagle straciła całą… podstawę.
Następnie na twarzy pojawił się ból. Ból przykrości, którą jej sprawiał w tak świadomy i głęboko wnikający sposób. Zacisnęła szczęki. Odwróciła głowę, ale w jej ostrym profilu widać było, jak próbuje przełknąć to co słyszy – i nie da się.
Wzięła długi, pod koniec drżący wdech, rozszerzyły jej się skrzydełka nozdrzy, przymknęła oczy, przyjmując kolejne chłosty. Pokręciła głową, wypuszczając wreszcie to powietrze, zaprzeczając tym drobnym, pozbawionym skuteczności ruchem, że nie, kurwa nie, nie!, nie uważała, że seks z nim jest beznadziejny, kurwa nie to chciała wtedy powiedzieć! Więc kręciła tą głową coraz mocniej, gdy mówił – dopóki nie chlasnął jej ponownie.
Odwróciła się, spojrzała – ostro, ale z pewnego już wycofania. Może po kwadransie ruchać sobie w łazience każdą dziewczynę, tak?
A Ray, akurat Ray powinna być akurat teraz tak twarda, żeby przełknąć nie tylko te słowa, ale i własne odkrycie, że wcale nie jest jej to obojętne? Choć ich układ nie zakładał wierności – teraz nagle ten skazany na aktywność mięsień dziecięcej jeszcze zazdrości zawiązał jej trzewia na supeł i nie pozwalał nawet przełknąć śliny. A ona, stercząc tu, zatrzymana w ufnym geście, ma sobie z tym wyobrażeniem poradzić, tak?
Zamiast tego – zadrgał jej podbródek. Zorientowała się za późno – a więc do tego jeszcze wściekła, że jej się ten odruch wyrwał.
Żeby zgasić to drżenie podbródka – wysunęła lekko szczękę, znów zafalowały nozdrza, zafalowała klatka piersiowa w przyśpieszonych wdechach-wydechach. Walczyła.
Ale bez poczucia szczęścia w tym staraniu, jakie jeszcze przed chwilą miało sens. Carter – zrozumiała to, tak, zrozumiałą teraz do końca – chciał jej sprawić ból, i to nie z tych, które tak chętnie akceptowała na różnych kuchennych stołach, pod prysznicem, na materacu czy przed otwartą w nocy lodówką. Zupełnie inny.
Taki, który akurat ją potrafił jednak pokonywać.
Bo czuła – że przegrywa. Że w starciu z Carterem niejaka Rayleigh Harmond faktycznie jest tylko głupią, niedojrzałą do poważniejszych związków, niezdolną do operowania swymi emocjami, postrzępioną na krawędziach dzieciną, którą można naprawdę strzepnąć sobie z mankietu, kiedy tylko jest się odrobinę dojrzalszym, starszym, bezczelniejszym i silniejszym. Czyli takim, jaki był Carter. I za co chciała być z nim, pod jego wpływem i panowaniem. To były cechy, których u niego między innymi pożądała – a otrzymując je, podziwiała.
A teraz – strzelał z nich do niej jak do głupiego jelonka , zagapionego w zaskoczeniu nagłym spotkaniem z mężczyzną z bronią.
I tak stała, lekko jeszcze z rozpędu kiwając główką. „Nie pozwolę sobie wejść na głowę ani na okazywanie braku szacunku”.
Okej.
– Okej.
Przełknęła wreszcie tę ślinę i pochyloną dotąd znów głowę podniosła szybko. W spojrzeniu miała teraz, owszem, te trzy lata więcej, którymi go przy pierwszym spotkaniu oszukała.
– Okej. Czaję, Carter – zawiesiła na nim to spojrzenie.No, jakkolwiek mogło to zajeżdżać szmirą – spojrzenie ze sporą przymieszką doroślej przeżywanego cierpienia.
– Masz rację. Możesz wszystko. I czaję, że powinnam teraz się odpierdolić – jakoś tak… rozpędzały jej się te słowa, skoro już zaczęła mówić. I istniała obawa, że paliwo do tego rozpędu brało się z poczucia pewnej dojrzałości – bo tak jej umysł nazwał przeżyty właśnie ból i strach odrzucenia oraz gorycz zazdrości.
– I ja muszę sama coś z tym zrobić: powinnam – wskazała wyprostowanym ramieniem na wylot uliczki
– pójść se, kurwa. Tak by było…
Tu jej się coś urwało w głosie, przełknęła zduszone ściśniętym nagle gardłem słowa, zatkała je dłonią, którą przejechała od oczu do ust, jakby przecierała swoje „ja” z własnego toksycznego potu.
– Okej: to skoro powiedziałeś mi, jak chujowo sobie nie radzę z przeprosinami, i ile jestem w sumie warta, to powiedz mi teraz – oj, spojrzała jednak głęboko, i widać było, że ją to niemało kosztuje – i że wytrzyma, zwierzątko małe i w sumie słabe, ale żylaste i zdolne do nieproporcjonalnej desperacji
– powiedz mi, co mogę zrobić. Żeby to… – rozłożyła gwałtownie ręce: „…wszystko”
– naprawić. Hm? – pogrzebała spojrzeniem w jego oczach
– Koniec z mazaniem się – i dupa, bo akurat teraz otarła z siorbnięciem nos siateczkowym mankietem na wierzchu dłoni
– koniec z dziecinnymi przeprosinami. Konkrety, Carter: chcę coś zrobić. Słyszysz? Chcę zrobić COŚ. Żeby, no tak: naprawić jak najwięcej. – I wdech. ciężki, trudny, bo naprawdę spalała się teraz nadmiernie, aż cała spocona czuła, że długo już tak tu nie ustoi. Chciała iść. Stąd. Z nim. Byle gdzie.
– Nie będzie trzepotania rzęsami, pierdolić że chcę się z tobą pieprzyć choćby teraz. Czaję, że straciłam szansę na telefon i kontakt, pewnie tak, okej, zjebałam, nie? – uniosła dłonie w dość obronnym, a może po prostu bezsilnym geście
– i że łapy przy sobie, Ray, nie? Kumam. No to powiedz mi, jaka jest cena. Mów – zakończyła całkiem ostrym tonem, ale to z pewnej desperacji i niewczesnej powagi. Choć mógł jej ton i impet wziąć za brak pokory – jeśli faktycznie był takim totalnie lodowatym draniem.
@Johnny Weaver