Nie rozumie, co się dzieje. Chciałby, naprawdę chciałby objąć rozumem rzeczywistość, w której niefortunnie się znalazł, ale chyba nie potrafi. Wie, że boli go szczęka, czuje na języku smak własnej krwi (skąd się wzięła?), piekący ból na kilka sekund paraliżuje jego dolną wargę. Rozsmakowuje się w metalicznej nucie, nieświadomie przygryzając usta mocniej, by poczuć jeszcze więcej.
I tylko ta kobieta próbująca chwycić go za rękaw wszystko psuje. Uporczywie się od niej odsuwa, stara się wymknąć poza zasięg dłoni uzbrojonych w różowe tipsy, nie wykonuje jednak żadnych gwałtownych ruchów. Zupełnie jakby bał się, że jeden nieprzemyślany krok odsunie go od tego mężczyzny na tyle daleko, że stracą…
to.
Obserwuje. Słucha. Kalkuluje szanse. Od dawna nie był aż tak trzeźwy.
Ma wrażenie, że wszystkie jego zmysły zaczynają pracować na podwyższonych obrotach. Ręce przestają drżeć, oczy koncentrują się na jedynej osobie, która wydaje się Wellingtonowi interesująca. Łapie się nawet na okropnie głupiej, egoistycznej myśli, że dopiero teraz, z błyszczącym spojrzeniem, zarumienioną twarzą i złamanym nosem, facet sprawia wrażenie naprawdę przystojnego.
Ta myśl go ekscytuje. Fascynuje go plama krwi rozmazana na policzku nieznajomego, niewymowną przyjemność sprawia wpatrywanie się w pogiętą marynarkę. Nie jest już
idealny. Jest dziki, nieokrzesany, pokręcony.
Zrób to jeszcze raz.
Mruga gwałtownie i w końcu odrywa spojrzenie od czerwonej krwi, której strużka spłynęła Paulowi na górną wargę. Chciałby do niej sięgnąć, kciukiem rozmazać po rozchylonych ustach, bo jest święcie przekonany, że wtedy mężczyzna będzie najpiękniejszy.
Powstrzymują go tylko resztki rozsądku i świadomość, że na parkingu zrobiło się zdecydowanie zbyt tłoczno. Wellington czuje się jak zwierzę w klatce. Zerka w bok, prosto na szamoczącą się w miejscu blondynkę, która nie wie, czy powinna jeszcze raz dotknąć tego bogatego, przystojnego gościa, czy jednak wykazać się ludzkimi odruchami i sprawdzić, czy bezdomny pijaczyna też jest cały i zdrowy.
Nie chce jej współczucia.
Sięga palcem do czoła, ale w miejscu, w którym jeszcze trzy lata temu znajdowały się okulary, teraz natrafia na pustkę. Ociera więc spocone dłonie o materiał zmiętych spodni, po raz pierwszy zdając sobie sprawę, że powinien je zmienić. Powinien się wykąpać, uczesać, może nawet ogolić. Potem coś zje — ciepłego, pożywnego, coś, co napełni brzuch na dłuższą chwilę niż kolejna butelka wódki.
A potem… potem zapomni.
Spróbuje zapomnieć.
Wie, że mu się nie uda.
— Może… może pani dać mi spokój? — brzmi zaskakująco trzeźwo, kiedy patrzy na kobietę prawie błagalnym spojrzeniem i znowu przesuwa się o kilka centymetrów, żeby nie zadrapała go pazurami. Przeciera pękniętą wargę, nic sobie nie robiąc ze szczypania skóry. Bywał już w gorszym stanie.
— Moje kondolencje — oświadcza chłodno, znowu koncentrując spojrzenie na
panu Delaney. Zapamięta to nazwisko.
— Powinniśmy wezwać karetkę? Policję? Na pewno powinniśmy wezwać policję — gdera kobieta, znów podnosząc Duke’owi ciśnienie. Nie podoba mu się ten idiotyczny pomysł, ale nie ośmiela się odezwać. Jeśli w policji wciąż ma jakichś przyjaciół, może udałoby mu się tę bójkę wyjaśnić. Jeśli nie…
zerka na lśniący samochód, cóż pewnie przemówią pieniądze.
— Nie wydaje mi się, żeby którykolwiek z nas potrzebował pomocy medycznej — mówi prawie szeptem, żeby kontrolować emocje. Kiedyś przychodziło mu to z łatwością. Teraz wszystko widać w jego oczach; szeroko otwartych, obserwujących, czujnych.
— Naprawdę, to nic takiego.
Nie myśli zbyt wiele, po prostu wyciąga rękę w stronę Paula, chwyta go nią za kark, a palcami drugiej dłoni — tej umazanej własną krwią — ujmuje jego nos i ściska mostek, zapewne przesyłając wzdłuż ciała mężczyzny nową porcję bólu.
Chciał, by zrobił to jeszcze raz.
— Nie jest złamany — rzecze fachowo, puszcza blondyna, jakby go parzył i wzrusza ramionami. Koniec przedstawienia.
@Paul Delaney